sobota, 24 kwietnia 2010

Porsche jest czerwone




Rozmawiałem dzisiaj przez telefon z przyjacielem.

Nie widzieliśmy się chyba przez rok, ostatni raz dzwoniliśmy do siebie dwa miesiące temu, gdy urodziło mu się pierwsze dziecko. Ale w przyjaźni czas nie ma znaczenia, bo wszystko, co miało się między nami wydarzyć, już się wydarzyło i choćbyśmy nie odezwali się do siebie słowem przez następnych pięć lat, to kiedy w końcu się to stanie, będzie tak, jakbyśmy rozmawiali wczoraj.

To jest przyjaźń szczególna i żeby zrozumieć, co dzisiaj zaszło, wymaga pewnych wyjaśnień. Poznaliśmy się, gdy oboje mieliśmy około trzydziestki, czyli dosyć dawno, w okresie dla nas obojga bardzo burzliwym i w życiu osobistym i życiu zawodowym. Przeżyliśmy bardzo wiele, zrobiliśmy masę głupot, ładowaliśmy się w kłopoty, z których później jeden drugiego musiał wyciągać, wiele osiągnęliśmy, jeszcze więcej zaprzepaściliśmy, ale to, co wtedy między nami powstało, było cenniejsze niż wszystko inne. Przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Tyle, że ta przyjaźń nigdy nie przeszła fazy piaskownicy. Nie znaliśmy się jako dzieci, więc nie widzieliśmy się, jak płaczemy, jak wpadamy w histerię, jak boimy się mamy i dużego psa. Zaprzyjaźniliśmy się jako ludzie dorośli i tacy już pozostaliśmy, nigdy nie wróciliśmy do etapu lat szczenięcych, choć próbowaliśmy. To nie to, że ta przyjaźń coś przez to straciła. Była po prostu inna. Być może wiedzieliśmy o sobie mniej niż powinniśmy, ale jeśli coś przed nim ukrywałem a on ukrywał przede mną , to tylko to, co i tak każdy z nas ukrywał nawet przed samym sobą.

Zatem rozmawiałem dzisiaj przez telefon z przyjacielem, który zadzwonił do mnie po to, aby powiedzieć mi, że jego pierwsze i jedyne dziecko, które urodziło się całkiem niedawno i które, tak się złożyło, nie widziało jeszcze swojego domu, bo ciągle leży w szpitalu, właśnie umiera.

A jako że nie potrafimy ze sobą rozmawiać inaczej niż jak ludzie dorośli, jak faceci, którzy całe życie z czymś sobie "radzą", to i tym razem automatycznie przyjęliśmy taką formułę rozmowy, pamiętając o taktycznych pauzach, kiedy trzeba było przełknąć łzy. I prawie nam się to udało, szło naprawdę nieźle: najpierw fakty, potem ocena naszych możliwości, następnie burza mózgów a na koniec selekcja najlepszych scenariuszy.

I kiedy już jakoś udało nam się opanować nerwy, gdy z naszej rozmowy zaczął się wyłaniać jakiś plan, o którym bardzo chcieliśmy wierzyć, że ma sens, właśnie wtedy wparował do kuchni mój trzyletni syn z zabawką w ręku i z tryumfem - z tryumfem, bo ostatnio 'trenuje' kolory - zakrzyknął: "Tata, porsche jest czerwone!"

Wtedy głos w słuchawce się załamał. Myślałem, że tego nie usłyszał, ale jednak usłyszał. Przerwał w pół słowa i zamilkł. Wiem, o czym myślał i tego bólu w jego głosie, jakby odgłosu pękającej gałęzi, nigdy nie zapomnę. Mimo, że wiem, co sobie pomyślał, to jego cierpienia nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc uznałem, że skoro nie wiem, co powiedzieć, to najlepiej będzie, jak nie powiem nic.

Nigdy nie umieliśmy za bardzo rozmawiać ze sobą o uczuciach, których się wstydzimy. Dzisiaj nauczyliśmy się o nich milczeć. Po raz pierwszy poczuliśmy się wspólnie jak dzieci, które patrzą na świat zdumionymi oczami. Świat, którego nie rozumieją, ale przynajmniej mają w tym 'niezrozumieniu' wspólnika, który ich nigdy nie opuści. On wie, że może na mnie liczyć, że może poprosić, o co tylko chce. Tylko że nie wie, o co mnie poprosić, bo akurat tego, czego oboje chcemy, nie mogę mu dać.

Niech Bóg ma ich swojej opiece.

I, proszę, niech uratuje tego Aniołka, bo już sobie wcześniej zaplanowałem, że on i mój syn będą przyjaciółmi, tak jak ich ojcowie.

---------------------------------------------

26 kwietnia. Nie uratował. Mały Igor dzisiaj umarł.