czwartek, 27 maja 2010

Gniew oceanu



Gniew oceanu (Perfect Storm), Wolfgang Petersen, 2000

Filmoznawca tym podobno różni się od zwykłego miłośnika kina, że programowo nie ogląda nowych filmów. Żyje sobie w małym światku kilku arcydzieł, które zna na pamięć i do których nieustannie wraca, właściwie nie wiadomo, po co. Znam paru takich, dla których historia kina skończyła się na Kurosawie i, co najlepsze, w ogóle się tego nie wstydzą.

Jest to jakaś metoda i jest w niej jakiś sens. Po raz trzeci obejrzałem "Gniew oceanu" i po raz trzeci zobaczyłem w nim coś zupełnie innego; natomiast po raz pierwszy uznałem, że ten film jest po prostu bardzo dobry. Dużo lepszy niż mi się kiedyś wydawało. Całkiem być może, że prawdziwa przygoda z kinem polega na oglądaniu w kółko tego samego, ponieważ tak naprawdę jest to przygoda z samym sobą. Sobą jako procesem, który podlega nieustannym zmianom.

Zapamiętałem "Gniew oceanu" jako film o człowieku w sytuacji skrajnej, kiedy nagle ulegają przewartościowaniu wszystkie życiowe priorytety; jako film o tragedii, która jednocześnie jest czymś w rodzaju iluminacji, momentem gdy po raz pierwszy widzimy rzeczy takimi, jakimi naprawdę są, tyle że po nic nam ta wiedza, skoro za chwilę umrzemy. Cała reszta filmu wydawała mi się li tylko niezbyt ciekawym, zdecydowanie za długim wstępem do katastrofy, do której wszystko się przecież sprowadzało.

Teraz wiem, że się myliłem. "Gniew oceanu' wcale nie opowiada o sytuacji skrajnej, czymś, co zdarza się tylko nielicznym z nas, ale pokazuje kawał prawdziwego życia, z jego przyziemnością, codziennymi problemami i błędami, które każdy z nas popełnia i za które płaci. Myślę, że "Gniew oceanu" opisuje - wspólną dla wszystkich bohaterów - postawę 'trudnego romantyzmu', choć korci mnie, żeby napisać 'prawdziwego romantyzmu', bo nic co w życiu prawdziwe, dobre i wartościowe nie spada nam z nieba. A jeśli nawet spada, to i tak, aby to dobro utrzymać i się nim cieszyć, musimy wykonać ciężką, nieustanną pracę, aby nie sparszywiało jak ogród pełen najpiękniejszych róż, który niepielęgnowany zarasta chwastami.

Petersenowi udało się pokazać małą społeczność prostych, ciężko pracujących rybaków i ich kobiet, którzy, mimo tych wszystkich swoich 'antyinteligenckich' ograniczeń, kierują się w życiu czymś więcej zarabianiem pieniędzy, choć o pieniądzach i pracy gadają nieustannie. Ale rzecz właśnie w tym, że zamiast ględzić o wartościach, po prostu się nimi KIERUJĄ. Żyją w zgodzie ze swoją, ja nie żartuję, romantyczną wizją świata i choć podejmują masę racjonalnych wyborów, kalkulują i umieją liczyć pieniądze, to u samej podstawy ich działania leży coś absolutnie niewytłumaczalnego z punktu widzenia rozsądku.

Widzimy w "Gniewie oceanu" wymierający gatunek prawdziwych mężczyzn, takich - nazwijmy to - surowych romantyków, którzy z jednej strony w sposób naturalny biorą na siebie pełną odpowiedzialność za swoje rodziny ze wszystkimi tego konsekwencjami, ale z drugiej strony, żyją tak, jak chcą żyć. Są mężczyznami, którzy potrzebują wyzwań, muszą zmagać się ze światem, walczyć, ryzykować, wygrywać (albo przegrywać), muszą po prostu czuć, że żyją. Ale są też mężczyznami dojrzałymi, którzy rozumieją, że przez nawet najbardziej awanturnicze życie nie da się przejść samemu, że facet potrzebuje kobiety, jej miłości i ich dzieci, bo bez tego wszystko traci sens. Po nic mu wielki ocean, jeśli nie ma do kogo wrócić.

Widzimy też w "Gniewie oceanu" prawdziwe, piękne (choć niektóre to straszne maszkary) kobiety, które z kolei doskonale wiedzą, jacy ci mężczyźni są i potrafią z nimi żyć tak, aby obie strony były szczęśliwe. Może nie rozumieją tj. nie czują tej męskiej pasji, może nawet jej się boją i w głębi ducha chciałyby, aby ich mężowie rozwozili po miasteczku pizzę, ale rozumieją tyle, że bez tego Ducha ich mężczyźni nie byliby tymi mężczyznami, których tak kochają.

I, wyznam, patrzę na to małe miasteczko, na tych ludzi z życiem ciężkim i pogmatwanym, z prawdziwym wzruszeniem. Jest w nich jakaś wielka mądrość, jakiś wielki potencjał dobra, którymi próbują - mniej lub bardziej udolnie, ale jednak - się w życiu kierować. Każdy ma swoją mroczną historię, wszyscy popełnili błędy, ale mimo to uparcie próbują poskładać wszystko do kupy. Potrafią wybaczać, zrozumieć, prosić i czekać. Nie ma w nich pretensji do świata, nie ma poczucia krzywdy ani żadnych wymagań. Rozumieją, że jeśli mają coś osiągnąć, to muszą sobie na to zapracować. I chyba właśnie w tym braku wymagań wobec świata tkwi ich romantyzm. W najlepszej, moim zdaniem, miłosnej scenie okropny brzydal i pijaczyna żegna się tuż przed wejściem na statek z kobietą, którą poznał dzień wcześniej w barze. Widać od razu że ani ona, ani on nie potrafią rozmawiać o uczuciach i konwersacja wychodzi im cokolwiek pokracznie. Ale może dlatego tak dobrze widać wtedy, że rozmawiać o uczuciach a CZUĆ, to dwie zupełnie różne sprawy. W tej jednej, krótkiej scenie zagranej przez aktorów o, umówmy się, niezbyt romantycznych fizjonomiach, opowiedzianej językiem tak niezdarnym, że aż śmiesznym, jest tyle ciepła, szczęścia i nadziei, że można nimi obdzielić wszystkie romanse świata.

Bo tak naprawdę, mimo tej katastrofy i miasteczka opłakującego zmarłych, historia pięciu rybaków niesie ze sobą nadzieję, że przez życie da się jakoś przejść i można być szczęśliwym. Wystarczy tylko zrozumieć, że tego szczęścia nie wygrywa się na loterii, bo wszystko zależy od nas samych. Jeśli ktoś szuka dobra i miłości, to musi zacząć od tego, że sam nimi najpierw kogoś obdaruje.

sobota, 15 maja 2010

Faithless - The Dance

Faithless - The Dance, 2010



Czas najwyższy rozliczyć się w swoim życiu z różnymi mrocznymi tajemnicami, które coraz trudniej przed otoczeniem ukryć. Lepiej się samemu przyznać, niż zostać zdemaskowanym, wiadomo. Pierwsza z nich to taka, że - owszem, a jakże - oglądam gówniane filmy. Ostatnio namówiłem żonę, aby kupiła (dla córki, ma się rozumieć) "Avatara", a następnie od razu go obejrzałem. Masakra wszechczasów, że też ludziom nie wstyd kręcić czegoś takiego i potem pokazywać innym. Jak to kiedyś pięknie ujął Salinger: "co za szmira - oczu nie mogłem oderwać".

Druga tajemnica, której jako zdeklarowany prawicowiec za żadne skarby nie powinienem wyjawiać, to fakt, że uwielbiam house, tj. muzykę klubową. Wiem, wiem... nie ma nic lepszego niż folklor kurpiowski, albo od biedy - poczciwa rockowa gitara. Ale cóż poradzę? Lubię te elektroniczne dźwięki i już. Lubię też inne dźwięki, ale dźwięki elektroniczne najbardziej. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi w Anglii, którą odwiedziłem przejazdem, w dość ...hmm... specyficznym okresie mojego życia, gdy szybko się pracowało, szybko odpoczywało i szybko bawiło. Myślałem, że może jak się w końcu ustatkuję, to mi przejdzie. Ustatkowałem się, wiele rzeczy mi przeszło, ale ta jedna nie - cały czas siedzę w tej muzyce. I już mi to nie minie.



Faithless nagrało płytę, która wspaniale trafia w gusta podstarzałego fana ich muzyki, kieruje się bowiem złotą zasadą inżyniera Mamonia, że podobają nam się tylko te piosenki, które już żeśmy słyszeli. Faithless wykorzystuje w "The Dance" wszystkie swoje sprawdzone patenty na bazie nowych melodyjek i oprawiając je w nowe aranżacje. Nie ma tu nic nowego, właściwe każdy numer da się opisać odnosząc go do czegoś, co Faithless nagrali w przeszłości. No i bardzo dobrze, zawsze ceniłem sobie coś takiego i zawsze namawiałem do tego innych - aby robili tylko to, co potrafią robić najlepiej. Faithless najlepiej potrafią grać wyrafinowany, ale momentami dość ostry house, ze świetną melodią i lekkim trance'owym klimatem. Potrafią zaskoczyć, ale z 'zaskakiwania' nie robią sobie sposobu na tworzenie muzyki. Nie wiem, czy w tej chwili, po tym jak zamilknęli Chicane i Leftfield, Prodigy i Chemiczni Bracia poszli w jakiś dziwaczny eksperyment a Fatboy Slim gra już właściwe tylko covery, nie są przypadkiem numerem jeden na scenie klubowej.

Płyta jest doskonała, dzieło właściwie skończone i zamknięte.

Zaczyna się z przytupem, od hiciora, który opanuje kluby przez następny rok. "Not Going Home", w którym maczał palce najlepszy moim zdaniem Dj na świecie - Pete Tong, kontynuuje tradycję "Insomii" czyli numerów granych na jednym oddechu, z doskonałym beatem, który eskaluje na koniec w czadową spiralę coraz szybszego rytmu i gdybym był 20 lat młodszy i ważył jakieś 20 kilo mniej, to kończyłbym słuchanie go z nogami na suficie.

A dalej jest już tylko lepiej. Z numerów siarczystych mamy jeszcze "Feel me", bezpretensjonalny w swoim tytule "Tweak Your Nipple" i wybuchowy "Sun To Me", które są przeznaczone wyłącznie do tego, aby bezwstydnie wytarzać się na parkiecie, najlepiej z fajką w zębach.

Z rzeczy spokojnych zwracają uwagę dwie piosenki. Zaskakująco jak na nich eksperymentalny, ciekawie zmiksowany w stylu reggae, "Crazy Bal'heads" i "Flyin Hi", który próbuje dorównać jednemu z najbardziej genialnych utworów w historii Faithless - hipnotycznemu, chilloutowemu "Sunday 8pm". Oczywiście nie dorównuje, ale też jest bardzo dobrze.

Ale najwięcej radości dają numery, w których gościnnie użyczają głosu ludzie, którzy teoretycznie w ogóle nie pasują do tego rodzaju muzyki. Trudno doprawdy pojąć, jak oni to robią, jakim cudem potrafią wpleść coś tak kontrastującego z ich naturalnym środowiskiem muzycznym, że na koniec wszystko się zazębia i brzmi tak, że włosy stają dęba na rękach. W "Comin Around" przyplątał się na ten przykład australijski dziwak Dougy Mandagi, który na co dzień gra sobie alternatywnego rocka i słucha hinduskiego jęczenia, a tutaj wydobywa z siebie tak autentyczny liryzm, że szczęka opada. W "Love Is My Condition" pojawia się ni stąd ni zowąd klasyczna śpiewaczka Mia Maestro i daje takiego czadu, jakby całe życie nagrywała z Maxi Jazzem.

Ale najwspanialsza na tej płycie jest Dido. Słyszymy ją w dwóch piosenkach, a to, co wyprawia w "North Star", jest doskonałością, której nie sposób oddać słowami. Najbardziej karkołomna kombinacja znowu okazuje się najlepsza. Pamiętacie "One Step Too Far"? No to "North Star" jest o dwie klasy wyżej. Jechałem z nią na repeacie przez jakieś pięć godzin, bo mój trzyletni diabełek nie życzył sobie, abym puszczał cokolwiek innego.

Nie wiem, czy to dobra rekomendacja dla wyrobionego muzycznie, wybrednego słuchacza, ale dla mnie - najlepsza.

poniedziałek, 10 maja 2010

Zapowiedź



Zapowiedź (Knowing), Alex Proyas, 2009


Jeśli ktoś jest tyle naiwny, aby - zamiast usiąść do konsoli i wygrać dla Manchesteru United ligę angielską, którą rzeczony Manchester United właśnie przegrał - liczyć na to, że nacieszy się przysłowiową 'dobrą sensacją' z Nicolasem Cage'em, to sam sobie odbiera prawo, aby potem narzekać, że obejrzał monstrualną, pretensjonalną kupę. Wystarczy spojrzeć na to zdjęcie powyżej, gdzie Cage ratuje właśnie świat, aby wiedzieć, że nie ma żadnej nadziei.

"Zapowiedź" to monstrualna, pretensjonalna kupa, która radośnie bierze z kina apokaliptycznego wszystko co najgorsze i robi z tego coś jeszcze gorszego. Kopiuje co się tylko nawinie pod rękę i to w wersji tak niemiłosiernie strywializowanej, że mniej odporny widz momentami musi odwrócić wzrok w poczuciu absolutnego zażenowania. Mamy tutaj nieśmiertelny motyw uzdrawiania relacji w rodzinie w scenerii katastroficznej ("Armaggedon", "Wojna Światów", "Pojutrze", "2012"), mamy - a jakże - postać lekko szurniętego naukowca, który jako jedyny zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji ("Pojutrze", "Zdarzenie"), mamy również bohatera, który utracił wiarę, aby teraz ją odzyskać ("Znaki"), mamy w końcu interwencję dobrych kosmitów, którzy z przyczyn niewiadomych kochają ludzkość ("Misja na Marsa").

A na deser mamy Nicolasa Cage'a, który nic się nie zmienił i dalej wygląda jak cocker spaniel, tyle że tym razem w wersji ogólnoludzko smutnej. Cage nie radzi sobie w tym filmie z niczym i popisowo kładzie swoją postać; nie jest wiarygodny ani jako naukowiec, ani jako wdowiec, ani jako ojciec, ani jako pijak, ani - po prostu - jako człowiek z krwi i kości. Film ma straszyć i trzymać w napięciu a jako bonus powinien skłonić nas do jakiejś głębszej refleksji na temat przyszłości świata. A w rzeczywistości jest gigantycznym, rzuconym z wielkim rozmachem pawiem, który swoimi rozmiarami budzi prawdziwą grozę.

Tyle o samym filmie. Może trochę za dużo, ale nie mogłem się powstrzymać.

Gdyby jednak umieścić "Zapowiedź" w szerszym kontekście, jako reprezentanta szeroko rozumianego kina katastroficzno - apokaliptyczno - fantastycznonaukowego i gdyby poeksperymentować z metodą interpretacji, która zakłada, że kino, bardziej niż jakakolwiek inna ze sztuk, jest odbiciem tego, co dzieje się w społeczeństwie, z którego wyrosło, że przekazuje - często w sposób przez twórców nieuświadomiony, nawet wbrew intencjom - jakąś prawdę o świecie, to jest o czym pogadać.

Gdyby spojrzeć na kino katastroficzne w ten sposób (wyłączam z gatunku "Znaki" i "Zdarzenie" Shyamalan'a, bo to i inna liga, i tak naprawdę filmy religijne z konkretnym, pozytywnym przesłaniem), to da się z nich wydedukować kilka ciekawych, bez względu na różny poziom artystyczny - wspólnych cech, jakby bazowały na tej samej społecznej emocji, na tyle silnej że wpływającej na cały gatunek filmowy.

Po pierwsze: mam wrażenie, iż podstawowy przekaz tego typu kina jest taki, że ludzkość w jakiś sposób zasłużyła sobie na zagładę, albo co najmniej na zagrożenie zagładą. Widzę w tym jakiś pesymizm i bezradność, jakby ludzie intuicyjnie wyczuwali, że nasza cywilizacja wyczerpała już swoją formułę, że wszystko ułożyło się nie tak, jak było zaplanowane, że jako gatunek ponieśliśmy klęskę i tylko jakaś hekatobomba,jakaś totalna katastrofa może nas naprowadzić na właściwe tory, gdy człowiek znowu będzie całował ślady drugiego człowieka. Gdy w "Dniu Niepodległości" oglądamy wiwatujący w jakieś chorej ekstazie tłum Nowojorczyków czekających na 'znak z nieba', to trudno nie pomyśleć chociaż przez chwilę, że te wielkomiejskie lemmingi naprawdę zasłużyły sobie na to, co je zaraz spotka. Jeśli ludzkość jest tak głupia, to może to i dobrze, że zrówna się ją z ziemią?

Po drugie: widzę w tych filmach jakąś tęsknotę za prawdziwym, klasycznym bohaterem, facetem z jajami, który wie, że świat jest miejscem generalnie niebezpiecznym, pełnym pułapek i problemów, których żadna technika i postęp nie rozwiążą i że życie zawsze będzie walką o przetrwanie bez względu na epokę i historyczny moment. I że zawsze będzie jakiś wróg, z którym trzeba się będzie zmierzyć na pięści, a wiara w to, że stworzy się jakąś platformę pod kulturalny dialog, jest zwykłą naiwnością. Dialog dialogiem, nauka nauką, ale zawsze dobrze być czujnym, przygotowanym na najgorsze, z kilkoma bombkami atomowymi gotowymi do odpalenia i dobrze zaopatrzoną piwnicą na wypadek wojny.

Po trzecie wreszcie: dostrzegam pod tą całą komercją jakąś nutkę rozczarowania, nazwijmy go, naukowym ateizmem, oświeceniowym marzeniem, że człowiek jest w stanie całkowicie zapanować nad naturą i, przede wszystkim, nad sobą samym (poza "2012", który jest filmem jawnie ateistycznym, przekuwającym zagładę ludzkości w wielki tryumf ludzkiego rozumu wyczarowującego świetlaną przyszłość - kto uwierzył w naukę, ten przeżył). Dostrzegam strach przed bezradnością wobec zjawisk, na które cywilizacja nigdy nie da satysfakcjonującej odpowiedzi; strach przed śmiercią, która skończy w jednej chwili wszystko. Śmiercią zupełnie niezrozumiałą, przed którą całe życie uciekaliśmy, bojąc się zadać sobie to całkowicie skompromitowane przez naukę pytanie 'po co?'. Tak jakby kino katastroficzne dostosowując swój przekaz do całkowicie stępionej wrażliwości nowoczesnego człowieka musiało - chcą opowiedzieć o śmierci - opowiadać o śmierci miliardów. Żeby cokolwiek dotarło do naszych zakutych łbów.

I jeśli tak jest, jak piszę, to kto wie, może w tej właśnie tendencji, w tej obawie, która - mam nadzieję - dochodzi do głosu w tych filmach, jest jakaś nadzieja? Bo skoro potrafimy już dostrzec wielką tajemnicę śmierci, gdy spadnie nam na głowę meteoryt, to następnym krokiem powinno być odkrycie, że śmierć ze starości jest taką samą tajemnicą. I gdy pojawi się pytanie 'po co?', to jesteśmy uratowani.

sobota, 8 maja 2010

Nieznani



Nieznani (Unknown), Simon Brand, 2006

Gdy oglądałem ten film, przypomniały mi się czasy, kiedy pracowałem jeszcze w tzw. branży i mogłem zupełnie bezkarnie przynosić codziennie do domu po trzy filmy tłumacząc bezczelnie żonie, że oglądając filmy wypełniam obowiązki służbowe. Wtedy właśnie narodziło się moje hobby, na które w tej chwili nie mam już zupełnie czasu - wyszukiwanie perełek, na które nikt nigdy nie zwróci uwagi, chyba że przypadkiem.

No i dzisiaj zdarzył się taki przypadek. Jedyne, co mnie skłoniło, żeby "Nieznanych" obejrzeć, to intrygująca obsada, składająca się z aktorów bardzo dobrych, którzy jednak nigdy nie przebili się do głównego nurtu kina hollywodzkiego, tej Amazonki milionów dolarów, w której niejeden już się utopił. Świetny Caviezel (ten przystojniaczek z "Częstotliwości" - najbardziej chyba niedocenionego filmu science - fiction w historii), Coenowski psychopata Stormare, intrygujący Pantoliano zachęcali, aby zerknąć, co może wyniknąć z takiej konfiguracji aktorskich talentów.

Okazało się, że może wyniknąć wiele dobrego. "Nieznani" to bardzo zręczna, bo inteligentna i nieoczywista, kompilacja "Cube" (powinienem napisać - "Piły", ale to "Piła", choć bardziej znana, zrzyna z "Cube" a nie odwrotnie) i genialnego formalnie "Memento". Brand z jednej strony wykorzystuje motyw grupy nie znających się wzajemnie i nie ufających sobie ludzi uwięzionych w pułapce bez wyjścia , a z drugiej strony organizuje fabułę poprzez mechanizm stopniowego odzyskiwania pamięci przez bohaterów; innymi słowy będziemy wiedzieć o całej historii tyle, ile przypomną sobie postacie.

"Nieznani" to klasyczny thriller z zagadką skonstruowany na zasadzie 'pudełka w pudełku', czyli matrioszki - kiedy wydaje nam się, że już wszystko wiemy, kiedy otwieramy pudełko z zagadką, okazuje się, że znajdujemy w nim następne pudełko, i następne, i następne, i tak aż do ostatniej sceny, gdzie wreszcie dowiadujemy się, kto jest kim i kto za czym stoi. Każde kolejne wspomnienie z wracającej pamięci zaprzecza wszystkim wnioskom wysnutym ze wspomnienia je poprzedzającego. Czarny charakter 'okazuje się' bohaterem pozytywnym, by za pięć minut znowu stać się złoczyńcą. I tak w koło Macieju.

Sam pomysł na fabułę jest prosty, ale to właśnie najprostsze pomysły często dają najwięcej swobody w poprowadzeniu narracji na różne sposoby. Piątka nieźle poobijanych mężczyzn budzi się z jakiegoś dziwnego snu na środku pustyni, zamkniętych w opuszczonej fabryczce a wszystko w ponurej, brudnej scenerii pobojowiska, jakby parę godzin wcześniej ktoś stoczył tam walkę na śmierć i życie. Szybko okazuje się, że wspólna niedola tych facetów jest tylko pozorem, ponieważ dwóch z nich jest zakładnikami a pozostała trójka ich strażnikami; rzecz w tym, że żaden z nich nie pamięta, jaką rolę w tym spektaklu powinien odgrywać. Wiedzą natomiast, że wspólnicy strażników właśnie do nich jadą i postanawiają uciec z tej matni bez względu na to, kim tak naprawdę są.

Rozwiązanie zagadki jest frapujące i mroczne i, nie ukrywam, na parę minut pozostawia widza w niejakim osłupieniu. Jednak to, co w tym filmie najbardziej wartościowe, rozgrywa się w tej jego części, gdy mężczyźni próbują solidarnie ze sobą współpracować, aby uciec na wolność. Najciekawsze jest bowiem to, że żaden z nich nie podejmuje się zagrać roli 'strażnika', choć jest najzupełniej oczywiste, że niektórzy z nich właśnie nimi są. Pomimo wzajemnej nieufności, mnożących się podejrzeń i wracających upiornych wspomnień, które więcej zaciemniają niż wyjaśniają, każdy chce uważać się za tego 'dobrego'. Tak jakby wraz z utratą pamięci nastąpiło u nich coś w rodzaju 'resetu' osobowości, jakby całe zło, którego się dopuścili, wzięło się z decyzji, ze świadomego aktu woli, ze zobowiązania, którym się obarczyli, a nie z ich 'natury'. Cała piątka jest tak samo zła i tak samo dobra, choć wiadomo, że przynależą do dwóch skonfliktowanych grup: ofiar i katów. Nie da rady zorientować się tylko na podstawie ich zachowania, kto jest kim. Potencjalni strażnicy pomagają swoim więźniom uciec, ponieważ wcale się strażnikami - czyli mordercami - nie czują. Nie widzą w sobie tej cechy, która przecież powinna być głównym motorem ich działania. Każdy czuje się ofiarą, ponieważ nie wyobraża sobie, że mógłby kogoś skrzywdzić, a wręcz - zabić.

Ale z drugiej strony każdego dręczy ta koszmarna wątpliwość, czy to aby właśnie nie on jest jednym z katów. Cały czas zadają sobie pytanie, czy byliby w stanie zaplanować zbrodnię, porwać, więzić i, jeśli trzeba, po prostu zamordować. Działają dosłownie na skraju obłędu, ponieważ nie mogą zrozumieć, jak można być złym nie wiedząc tego, nie czując tego. Ktoś MUSI być strażnikiem, a skoro tak, to jakim cudem, jeśli nawet nie pamięta samego przebiegu zdarzeń, nie dostrzega w sobie zadatków na strażnika?

"Nieznani" z jakimś diabelskim uśmieszkiem zasiewają w nas ziarno niepokoju, od którego nie tak łatwo się uwolnić. Finał nie rozwiewa wcale wątpliwości, ponieważ nie okazuje się, że strażnicy od początku doskonale wiedzieli, co jest grane i udawali ofiary, aby namieszać w szykach uciekinierów. Oni rzeczywiście 'uczciwe' uważali się za ludzi dobrych, więc jakim cudem doszli w swoim życiu do punktu, gdzie dalej jest już tylko zbrodnia? Co to za świat, który tylko w tym pomaga i do tego zachęca? Czy trzeba stracić pamięć, aby odkryć w sobie jakieś, nawet ułomne i cząstkowe, dobro?

wtorek, 4 maja 2010

Wyspa tajemnic



Wyspa tajemnic (Shutter Island), Martin Scorsese, 2010

"Wyspa tajemnic" to kino wagi ciężkiej, więc jeśli ktoś jeszcze tego filmu nie widział, niech nie zwleka i pędzi do kina, no i przede wszystkim niech nie czyta tej recenzji, bo zdradzę w niej rozwiązanie zagadki, ale w tym przypadku inaczej się nie da. Zagadka "Wyspy tajemnic" jest integralną częścią całej wymowy filmu i nie da się napisać, o co w nim chodzi bez ujawnienia tego, co się w nim naprawdę dzieje.

Stary Mistrz Scorsese wykorzystuje na poziomie fabuły sprawdzony patent z chociażby "Szóstego zmysłu" tj. sugeruje widzowi obiektywną narrację, gdy tak naprawdę opowiada historię oczami jednego z bohaterów, który nie ma najmniejszego pojęcia, co się dookoła niego dzieje biorąc swoje złudzenia za rzeczywistość. Scorsese ulepsza ten patent stosując metodę 'podwójnej traumy' - usypia naszą czujność nie ukrywając wcale, że jego bohater nie jest zbyt normalny, z czego zresztą Teddy sam doskonale zdaje sobie sprawę, dopiero na końcu ujawniając, że owa trauma jest li tylko częścią traumy większej. Myślimy, tak jak nasz bohater, że jego oczywiste problemy psychiczne wyczerpują się w makabrycznych, destrukcyjnych, dręczących wspomnieniach, z czasów wojny, podczas gdy stanowią zaledwie wstęp do jego prawdziwej choroby.

Teddy, jak nam się wydaje, jest detektywem, który wyrusza na ponurą wyspę zamienioną w szpital psychiatryczny o, niepokojąco nieadekwatnym wobec rzeczywistego zagrożenia, zaostrzonym rygorze, aby odnaleźć jedną z pacjentek, która po prostu zniknęła ze swojej celi. Detektyw szybko przekonuje się, że coś w tym miejscu jest nie tak, że dzieją się tu jakieś dziwne rzeczy, które personel szpitala, wyposażony w kompetencje, których niczym nie można wytłumaczyć, jawnie przed nim ukrywa. Trochę się najpierw szamocze, trochę protestuje, by w końcu zacząć swoje prywatne śledztwo zwiedzając miejsca i rozmawiając z ludźmi, do których formalnie nie powinien mieć żadnego dostępu.

Teddy, jak się później okazuje, najzupełniej słusznie dochodzi do wniosku, że stoi u progu ujawnienia jakiegoś gigantycznego spisku, w którym biorą udział i lekarze, i strażnicy i wreszcie - sami pacjenci, sterroryzowani groźbą 'zniknięcia', tak samo jak kobieta, której poszukuje. Gdy w końcu ją odnajduje, całą i zdrową, w podejrzanie sprzyjających okolicznościach, jakby dosłownie spadła mu z nieba, uświadamia sobie, że to, co się wydarzyło w związku z jej tajemniczym zniknięciem, jest czubkiem góry lodowej, jest wystającą ze swetra nitką, którą wyciągnął na tyle, że spruł już połowę tego swetra i to, co zobaczył pod jego powierzchnią, jest na tyle przerażające, iż pewnie będzie musiał tutaj zginąć, bo nikt nie pozwoli mu wrócić do normalnego świata, aby sobie po prostu opowiedział, co zastał na tej przeklętej wyspie.

Dotarło do niego, że trauma wojny, wbrew temu co się oficjalnie mówi i co się oficjalnie potępia, nigdy się nie skończyła. Zmieniła się tylko jej forma. Nikt już nie zabija ludzi otwarcie, nikt wprost nie mówi, że ma do tego prawo, niemniej proceder trwa w najlepsze, z tą różnicą, że sprytnie zakamuflowany. Teddy widział ludzką śmierć i ludzkie upodlenie na skalę, na tamte czasy, niewyobrażalną. Wyzwalał Dachau i w jego na w pół obłąkańczych, ciągle powracających wizjach opowiadał nam, że na coś takiego nie ma odpowiedniej kary. Patrzył w oczy umierającemu komendantowi obozu, który próbował się zabić strzałem w głowę i który niestety nie trafił tam, gdzie było trzeba i leżał sobie z dziurą w rozszarpanym policzku. Teddy pozwolił mu umrzeć w potwornym cierpieniu, charczącemu jak zarzynane prosię, poczekał aż się wykrwawi i nawet nie drgnęła mu powieka. Potem wyszedł na plac i zobaczył stosy wychudzonych, zamarzniętych trupów wysypujących się z niedomkniętych wagonów. Zatrzymał wzrok na ślicznej dziewczynce, która skonała na rękach swojej matki a następnie ustawił pod mur wszystkich strażników i z kilkoma nie mniej przerażonymi żołnierzami dokonał egzekucji - szybkiej, okrutnej i pełniej nienawiści.

I teraz nasz Teddy, stojąc twarzą w twarz z zaginioną kobietą, dochodzi do wniosku, że jego najczarniejsze przypuszczenia, właśnie się sprawdzają. Raz wyważonych z futryną drzwi nie da się wstawić z powrotem. Gdy człowiek raz zmieni się w bestię, pozostanie już nią na zawsze. Gdy w końcu wymyśli totalitaryzm, gdy zasmakuje w traktowaniu drugiego człowieka jak zwierzę bez duszy i godności, to już się z tej drogi nie cofnie. Za dobrze być katem, aby z tego dobrowolnie zrezygnować. Co najwyżej zmodyfikuje swój image z obrzydliwej gęby krwawego rzeźnika na pracującego dla dobra ludzkości naukowca. Nie będzie gazował Żydów, tylko torturował 'naukowymi eksperymentami' wykolejeńców, bandytów i wariatów. Nie pozwoli im umrzeć jak prawdziwym ludziom, jeśli swoimi zbrodniami na to zasługują, ale użyje ich, właśnie - UŻYJE, jako nawóz pod uprawę lepszego społeczeństwa. Zredukuje ich do poziomu bydląt, które nawet nie zasługują na karę.

Teddy nie zdaje nawet sobie sprawy, jak blisko jest prawdy będąc w całkowitym błędzie. Bo oczywiście nie ma żadnego śledztwa i Teddy nie jest żadnym detektywem. Jest pacjentem tego szpitala, najgroźniejszym i najbardziej nieprzewidywalnym, który od lat udaje kogoś innego nie mogąc pogodzić się ze zbrodnią, którą popełnił. Całe śledztwo, które 'prowadzi', to zaaranżowane przez jego lekarzy przedstawienie, ostatnia szansa, aby Teddy wreszcie zaakceptował fakt, że zabił własną żonę. Fakt, który skutecznie wypiera ze swojej pamięci. Bo jeśli tego nie zrobi, to lekarze z bólem serca będą musieli zrobić z niego warzywko, gdyż jest po prostu zbyt niebezpieczny dla otoczenia w swoim szaleństwie. Jeśli się ocknie, nic mu nie się nie stanie. Będzie sobie żył wśród innych czubków, próbując, jak już dotrze do niego prawda, po prostu się z nią pogodzić.

Tak, Teddy zabił swoją żonę. Pewnego dnia wrócił z pracy i zobaczył, że jego ukochana - również niezbyt zrównoważona psychicznie - utopiła w jeziorze trójkę ich dzieci. Teddy płacząc wziął ją w ramiona, pocałował a następnie strzelił jej w brzuch. Po raz drugi w życiu uznał, że są na tym świecie uczynki, których sprawcy zasługują - bez względu na wszystko - tylko na śmierć. I znając świat obawiał się, że ta zbrodnia może zostać nieukarana. Bo Teddy nienawidził tego 'świata po traumie', gdzie granice między dobrem a złem, winą a niewinnością, kara i nagrodą zostały zatarte na wieki. I cała ludzkość jest jedną wielką ofiarą jakiegoś trudno definiowalnego zła. Teddy chciał, aby wbrew temu, co się stało i czego był świadkiem, ludzie dalej zachowywali się jak ludzie, z całym bagażem odpowiedzialności, która za tym stoi.

W ostatniej scenie, gdy wszystko ma się zdecydować, czy Teddy ma wieść sympatyczne i bezproblemowe życie pensjonariusza szpitala psychiatrycznego, czy niestety zostanie poddany lobotomii; gdy pada w końcu TO pytanie, Teddy odpowiada tak, jakby kuracja detektywistyczna nic nie dała, choć jeszcze dzień wcześniej wydawało się, że wreszcie coś do niego dotarło. Teddy wstaje i rusza w kierunku uzbrojonych strażników mając doprowadzić go na 'zabieg'. Przystaje na chwilę i mówi do jednego z lekarzy:

"Jak myślisz, co byłoby gorsze - żyć jako potwór, czy umrzeć jak normalny człowiek?".

Tak jakby nie chciał nauczyć się żyć ze zbrodnią, której się dopuścił. Tak jakby wcale nie miał zamiaru sobie wybaczyć, tak jakby nie chciał, aby ktokolwiek mu wybaczył. Nie chciał uniknąć kary, bo właśnie kara, to że na karę zasługujemy, czyni nas naprawdę ludźmi. Bo jak jest kara, to jest i nagroda. Jest i dobro i zło. Bo prawdziwy totalitaryzm nie tylko karze i zabija za coś, co na to nie zasługuje, ale również nagradza i wybacza coś, co powinno zostać ukarane. Uwalnia człowieka z kontekstu dobra i zła, i czy w ten sposób odbiera komuś życie czy też je komuś podaruje, nie ma już większego znaczenia.