poniedziałek, 10 maja 2010

Zapowiedź



Zapowiedź (Knowing), Alex Proyas, 2009


Jeśli ktoś jest tyle naiwny, aby - zamiast usiąść do konsoli i wygrać dla Manchesteru United ligę angielską, którą rzeczony Manchester United właśnie przegrał - liczyć na to, że nacieszy się przysłowiową 'dobrą sensacją' z Nicolasem Cage'em, to sam sobie odbiera prawo, aby potem narzekać, że obejrzał monstrualną, pretensjonalną kupę. Wystarczy spojrzeć na to zdjęcie powyżej, gdzie Cage ratuje właśnie świat, aby wiedzieć, że nie ma żadnej nadziei.

"Zapowiedź" to monstrualna, pretensjonalna kupa, która radośnie bierze z kina apokaliptycznego wszystko co najgorsze i robi z tego coś jeszcze gorszego. Kopiuje co się tylko nawinie pod rękę i to w wersji tak niemiłosiernie strywializowanej, że mniej odporny widz momentami musi odwrócić wzrok w poczuciu absolutnego zażenowania. Mamy tutaj nieśmiertelny motyw uzdrawiania relacji w rodzinie w scenerii katastroficznej ("Armaggedon", "Wojna Światów", "Pojutrze", "2012"), mamy - a jakże - postać lekko szurniętego naukowca, który jako jedyny zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji ("Pojutrze", "Zdarzenie"), mamy również bohatera, który utracił wiarę, aby teraz ją odzyskać ("Znaki"), mamy w końcu interwencję dobrych kosmitów, którzy z przyczyn niewiadomych kochają ludzkość ("Misja na Marsa").

A na deser mamy Nicolasa Cage'a, który nic się nie zmienił i dalej wygląda jak cocker spaniel, tyle że tym razem w wersji ogólnoludzko smutnej. Cage nie radzi sobie w tym filmie z niczym i popisowo kładzie swoją postać; nie jest wiarygodny ani jako naukowiec, ani jako wdowiec, ani jako ojciec, ani jako pijak, ani - po prostu - jako człowiek z krwi i kości. Film ma straszyć i trzymać w napięciu a jako bonus powinien skłonić nas do jakiejś głębszej refleksji na temat przyszłości świata. A w rzeczywistości jest gigantycznym, rzuconym z wielkim rozmachem pawiem, który swoimi rozmiarami budzi prawdziwą grozę.

Tyle o samym filmie. Może trochę za dużo, ale nie mogłem się powstrzymać.

Gdyby jednak umieścić "Zapowiedź" w szerszym kontekście, jako reprezentanta szeroko rozumianego kina katastroficzno - apokaliptyczno - fantastycznonaukowego i gdyby poeksperymentować z metodą interpretacji, która zakłada, że kino, bardziej niż jakakolwiek inna ze sztuk, jest odbiciem tego, co dzieje się w społeczeństwie, z którego wyrosło, że przekazuje - często w sposób przez twórców nieuświadomiony, nawet wbrew intencjom - jakąś prawdę o świecie, to jest o czym pogadać.

Gdyby spojrzeć na kino katastroficzne w ten sposób (wyłączam z gatunku "Znaki" i "Zdarzenie" Shyamalan'a, bo to i inna liga, i tak naprawdę filmy religijne z konkretnym, pozytywnym przesłaniem), to da się z nich wydedukować kilka ciekawych, bez względu na różny poziom artystyczny - wspólnych cech, jakby bazowały na tej samej społecznej emocji, na tyle silnej że wpływającej na cały gatunek filmowy.

Po pierwsze: mam wrażenie, iż podstawowy przekaz tego typu kina jest taki, że ludzkość w jakiś sposób zasłużyła sobie na zagładę, albo co najmniej na zagrożenie zagładą. Widzę w tym jakiś pesymizm i bezradność, jakby ludzie intuicyjnie wyczuwali, że nasza cywilizacja wyczerpała już swoją formułę, że wszystko ułożyło się nie tak, jak było zaplanowane, że jako gatunek ponieśliśmy klęskę i tylko jakaś hekatobomba,jakaś totalna katastrofa może nas naprowadzić na właściwe tory, gdy człowiek znowu będzie całował ślady drugiego człowieka. Gdy w "Dniu Niepodległości" oglądamy wiwatujący w jakieś chorej ekstazie tłum Nowojorczyków czekających na 'znak z nieba', to trudno nie pomyśleć chociaż przez chwilę, że te wielkomiejskie lemmingi naprawdę zasłużyły sobie na to, co je zaraz spotka. Jeśli ludzkość jest tak głupia, to może to i dobrze, że zrówna się ją z ziemią?

Po drugie: widzę w tych filmach jakąś tęsknotę za prawdziwym, klasycznym bohaterem, facetem z jajami, który wie, że świat jest miejscem generalnie niebezpiecznym, pełnym pułapek i problemów, których żadna technika i postęp nie rozwiążą i że życie zawsze będzie walką o przetrwanie bez względu na epokę i historyczny moment. I że zawsze będzie jakiś wróg, z którym trzeba się będzie zmierzyć na pięści, a wiara w to, że stworzy się jakąś platformę pod kulturalny dialog, jest zwykłą naiwnością. Dialog dialogiem, nauka nauką, ale zawsze dobrze być czujnym, przygotowanym na najgorsze, z kilkoma bombkami atomowymi gotowymi do odpalenia i dobrze zaopatrzoną piwnicą na wypadek wojny.

Po trzecie wreszcie: dostrzegam pod tą całą komercją jakąś nutkę rozczarowania, nazwijmy go, naukowym ateizmem, oświeceniowym marzeniem, że człowiek jest w stanie całkowicie zapanować nad naturą i, przede wszystkim, nad sobą samym (poza "2012", który jest filmem jawnie ateistycznym, przekuwającym zagładę ludzkości w wielki tryumf ludzkiego rozumu wyczarowującego świetlaną przyszłość - kto uwierzył w naukę, ten przeżył). Dostrzegam strach przed bezradnością wobec zjawisk, na które cywilizacja nigdy nie da satysfakcjonującej odpowiedzi; strach przed śmiercią, która skończy w jednej chwili wszystko. Śmiercią zupełnie niezrozumiałą, przed którą całe życie uciekaliśmy, bojąc się zadać sobie to całkowicie skompromitowane przez naukę pytanie 'po co?'. Tak jakby kino katastroficzne dostosowując swój przekaz do całkowicie stępionej wrażliwości nowoczesnego człowieka musiało - chcą opowiedzieć o śmierci - opowiadać o śmierci miliardów. Żeby cokolwiek dotarło do naszych zakutych łbów.

I jeśli tak jest, jak piszę, to kto wie, może w tej właśnie tendencji, w tej obawie, która - mam nadzieję - dochodzi do głosu w tych filmach, jest jakaś nadzieja? Bo skoro potrafimy już dostrzec wielką tajemnicę śmierci, gdy spadnie nam na głowę meteoryt, to następnym krokiem powinno być odkrycie, że śmierć ze starości jest taką samą tajemnicą. I gdy pojawi się pytanie 'po co?', to jesteśmy uratowani.

6 komentarzy:

  1. "monstrualna, pretensjonalna kupa, która radośnie bierze z kina apokaliptycznego wszystko co najgorsze i robi z tego coś jeszcze gorszego"

    ;-D

    czyli odpowiedz na pytanie "czy biel moze byc jeszcze bielsza" brzmi owszem, moze

    mnie zastanawia fenomen Nicolasa Cage'a, bo z jednej strony rzeczywiscie jest w USA duza gwiazda, a z drugiej naprawde tak marnym aktorem, ze wydaje mi sie to naprawde dziwne

    przeciez to nie jest racjonalne obsadzac go w takich rolach, a on regularnie zostaje bohaterem, a to w filmie o motycykliscie z plonaca glowa, a to w filmie o jakims platnym mordercy w Bangkkoku czy gdzies tam

    ach, i jeszcze jedno, chyba szukasz nadzieji, gdzie jej nie ma - ludzie lubia od zawsze ogladac katastrofy, nawet w sredniowieczu lubili sobie poogladac plonace miasta czy bitwy i sa gotowi za to placic - to jest jedyny powod tworzenia tego typu filmow

    pzdr.

    MFN

    OdpowiedzUsuń
  2. -->MFN

    Odczep się od pana generała. Po pierwsze zagrał z Hopperem w "Red Rock West", a po drugie jest na pewno lepszy niż Bracia "Ksero" Mroczkowie, a przecież nikt rozsądny, ułożony i oczytany w lekturach szkolnych nie odmówi im statusu gwiazdy. Uważaj kolego z kim tańczysz ;-)

    Twój referent

    OdpowiedzUsuń
  3. @referent Bulzacki

    bracia Mroczkowie to gwiazdy, OK, przelkne to, ale nie kina akcji, to na pewno nie

    zgadzam sie, ze Cage zagral kilka ciekawych rol charakterystycznych, specjalnie jeszcze przejrzalem jego filmografie by odswiezyc sobie pamiec i naprawde musze mu przyznac, ze skrzywdzilem go piszac, ze JEST marnym aktorem

    sluszniej byloby napisac, ze STAL sie marnym aktorem

    a juz na pewno marnym aktorem kina akcji, w ktorym gdzies tak od drugiej polowy lat 90' sie go obsadza

    no i moja ostatnia zalosliwosc pod jego adresem:

    napisalem wyzej, ze nie rozumiem dlaczego jest gwiazda, ale przegladajac te jego filmografie natknalem sie na informacje, ze Nicolas Cage jest bratankiem Coppoli

    no i teraz juz rozumiem

    pzdr.

    MFN

    OdpowiedzUsuń
  4. Timmy,
    Film się ogląda nawet, nawet-potoczyście(SF)-aż do sceny finałowej rozstania z dzieckiem-jest tak porażająco niemożliwa dla mnie psychologicznie, że wręcz nieludzka.
    Nawet jeśli to traktować jako przewrotną hiperbolę-gdzie odejście jest zostaniem, a zostanie odejściem-jest to horrendum.
    Z kina katastroficznego zrobiło się kino katastrofalne.

    PS w weekend obejrzę Wyspę Tajemnic(przeczytałem pierwszy twój akapit i ta 'waga ciężka' przeważyła).

    OdpowiedzUsuń
  5. Timmy,

    o filmie faktycznie- nie ma co gadać. Syf straszny. I ten Kejdż. Moj Boże!
    Ja go w sumie lubię chyba tylko z "dzikości serca" i "Arizona junior"

    ;)

    To, co piszesz o trendach, o ciśnieniu na kulturę, jest fajne. Ostatnio pooglądałem trochę tych bajeranckich seriali. Bajeranckich bo za grubszą kasę robionych niż jakieś tam Wenezuele. "V", "Jericho", "Flash Forward"- nie że jakieś arcydzieła, bo to w przypadku seriali jest nieosiągalne, ale o to ciśnienie mi idzie. O to, że tu się materializują ludzkie niepokoje itp. I tu są bardzo ciekawe sprawy, jak się na to popatrzy od tej strony. Ludzie zwyczajnie obawiają się i to obawiają na całego.
    I, co ciekawe, obawiają się manipulacji, tego, że ktoś ich będzie kontrolował, boją się rozrastającego się państwa odrywającego się od obywateli i idącego w jakiś neofeudalizm ale bez tej całej cywilizacyjnej, chrześcijańskiej podbudowy. W sumie w kierunku jakiegoś nowego, pozbawionego miłosierdzia Rzymu.
    I to są obawy realne.

    OdpowiedzUsuń