wtorek, 20 lipca 2010

Miasto ślepców



Miasto ślepców (Blindness), Fernando Meirelles, 2008


Po raz pierwszy w życiu złamałem swoją żelazną zasadę, że nie szukam w necie nic o filmie, o którym zamierzam napisać. Tym razem moja intuicja podpowiadała mi, że jedynym problemem Miasta ślepców jest jego scenariusz, który najprawdopodobniej nie oddaje, tak jakby mógł, całej głębi tej niesamowitej historii. 'Nie oddaje' nie w tym sensie, że coś pomija, ale dlatego, że próbuje opowiedzieć więcej niż opowiedzieć jest w stanie. Chce zmieścić więcej niż się da, niż tworzywo, forma i specyfika medium pozwala. Tak jakby reżyser zbyt kochał książkę, aby zrobić na jej podstawie dobry film. Jakby nie mógł się zdecydować, co odrzucić nie gubiąc jednocześnie tego, co najważniejsze. No i w efekcie opowiedział za dużo skupiając się w 2/3 filmu na wątku, który poprowadził po prostu genialnie, po to tylko, aby zepsuć wszystko końcówką, która nijak ma się do całej reszty i, co gorsza, wymowę tej reszty osłabia.

Ludziki w necie, jak to ludziki w necie - dla większości z nich książka zawsze będzie lepsza tylko dlatego, żeby pokazać wyższość nad tymi, którzy książki nie czytali. Ale coś chyba jest na rzeczy, bo niektórzy zastanawiali się, jak ktoś, kto nie zna książki, może przełknąć końcówkę filmu, która wygląda tak, jakby ktoś wyrwał reżyserowi kamerę i dokręcił 'swoje' Miasto ślepców, próbując na szybko dopowiedzieć to wszystko, co zostało pominięte.

W swojej zasadniczej części Miasto ślepców jest doskonałą antyutopią, śmiało konkurującą z prześwietnym Dystryktem 9. Pewnego dnia, ni stąd ni zowąd, młody mężczyzna ślepnie w swoim samochodzie na środku ulicy. Jakiś podejrzany typek pomaga mu dostać się do domu i jednocześnie kradnie mu samochód. W szpitalu okazuje się, że nie istnieje żadna, opisana przez medycynę przyczyna, która mogłaby być spowodować jego ślepotę. Dzień później traci wzrok złodziejaszek, potem lekarz, który obu badał. Okazuje się, że świat opanowała epidemia ślepoty, której pochodzenia nikt nie zna. Po raz pierwszy w historii ludzkości ślepota jest zaraźliwa.

Dobry rząd, który pochyla się troską nad każdym obywatelem, umieszcza wszystkich zarażonych w obskurnej ruderze, która stanowi 'miejsce kwarantanny' do czasu, gdy najtęższe medyczne mózgi i wszystkie możliwe międzynarodowe komisje opracują lekarstwo. Chorych przybywa z każdą godziną, zaczyna brakować miejsca, żeby ich wszystkich pomieścić, a światowy rząd pracuje dalej. Ślepi są całkowicie odcięci od reszty świata, pilnowani przez uzbrojonych strażników, którzy mają rozkaz zabić każdego, kto spróbuje uciec. Nikt się nimi nie zajmuje, gdyż ślepota jest przecież zaraźliwa. Raz na jakiś czas dobry rząd wrzuca im przez druty kolczaste jedzenie i to wszystko. Ślepi, potykając się o siebie, srając pod siebie, brudni i śmierdzący próbują jakoś przetrwać i gdyby nie fakt, że jest z nimi kobieta, która widzi (żona lekarza, która jako jedyny człowiek jest odporna na wirus, ale udaje ślepą, aby być z mężem), pewnie większość zginęłaby po kilku dniach.

Jednak Miasto ślepców nie jest antyutopią, która pokazuje bankructwo pomysłów o dobrym rządzie, który może wszystko, aby nam nieba przychylić. Nie ta liga i nie ta antyutopia. Rząd jest w tym filmie gdzieś daleko i żaden ze ślepych od początku nie ma żadnych złudzeń, że ktokolwiek im pomoże. Idea dobrego rządu jest skompromitowana na wejściu i tak już pozostanie do końca.

Po pierwsze: Miasto ślepców rozprawia się ze złudzeniem, że cywilizacja rozumiana jako powszechnie akceptowany kodeks postępowania (który co do istoty rzeczy jest zbiorem zakazów i ograniczeń) stanowi jakąś trwałą podstawę naszej egzystencji. W momencie, gdy w społeczności znika element wstydu, człowiek zamienia się w bydlę, które nie liczy się z niczym. Gdy ludzie tracą wzrok, czyli - choć sami ślepi - stają się tak naprawdę niewidzialni dla innych, nie ma nic, co by ich powstrzymało przed robieniem rzeczy najgorszych. Gdy znika groźba kary, najpierw rodzi się najprymitywniejszy hedonizm a na końcu zbrodnia. Teoretycznie nie ma przecież powodu, aby zamienić się w zwierzę - ludzie stracili 'tylko' wzrok. Reszta zmysłów, kultura, 'prawo moralne we mnie' - wszystko to powinno zostać na swoim miejscu. Wystarczy jednak czapka niewidka, aby wielowiekowa cywilizacja wykuwająca w trudzie i znoju zasady gwarantujące dobre życie, okazała się cieniutką politurą z bardzo kiepskiego lakieru. Degeneracja postępuje w tempie błyskawicznym i obejmuje wszystkich. Niektórzy chodzą na golasa drapiąc się po brudnych tyłkach, inni leżą jak mumie robiąc, gdy pojawi się potrzeba, pod siebie, jeszcze inni snują się bez celu czekając na jedyny ważny moment w ich życiu - gdy w końcu rzucą żarcie. I nikt się niczemu nie dziwi, nikomu nic nie przeszkadza, gdy brodząc po kostki w śmieciach i odchodach, potykają się o kopulujące na korytarzu pary. Póki nikomu nie przeszkadza, że są obrzydliwymi świniami, zaakceptują każdą inną świnię. Taki wolnościowy 'deal'.

Po drugie: skoro już jesteśmy przy wolności. Paradoksalnie getto ślepych jest projektem bardzo wolnościowym, bo gdy podmienimy ruderę na wyspę a strażników na groźne fale oceanu, które w sposób 'naturalny' uniemożliwiają wydostanie się z niej, to mamy taką trochę katalaksję i to z bonusem, że żarcie ludziom spada z nieba. Nikt, żaden rząd i żaden urzędnik nie wnika, co ci biedni ludzie będą tam robić, na jakich zasadach się zorganizują (jeśli w ogóle się zorganizują). Więcej - ślepym odpada problem dyskomfortu 'normalnego' człowieka polegający na przykrej świadomości egzystencji na małej przestrzeni, gdyż wskutek swojej ślepoty nie mają świadomości przestrzeni. Nie odczuwają ciasnoty, ponieważ ich horyzont wyznacza wielka biała plama - jedyne co widzą. Żyć nie umierać.

I jak się organizują? Ano tak, że na kwarantannę trafia w końcu jakiś podrzędny rzezimieszek, któremu udaje się przemycić broń. Rzezimieszek ogłasza się monarchą i informuje wszystkich, że to on będzie rozdzielał żarcie a kto mu podskoczy, to zabije strzelając na oślep. Z etapu 'rozdzielania' szybko przechodzi do etapu 'sprzedawania', najpierw ograbia resztę ze wszystkiego, co tam ze sobą wzięli, a potem każe sobie płacić w naturze gwałcąc wraz ze swoją bandą wszystkie kobiety.

Niestety on jeden nie był wolnościowcem i, pech chciał, on jeden miał pistolet, czyli dysponował Siłą, której pozostali ślepi albo musieli się podporządkować, albo zginąć z głodu. Choć tak naprawdę, nikt z uwięzionych nie był żadnym wolnościowcem, nikt nie narzekał na niesprawiedliwość i ględził o prawach, które ktoś im w sposób zbrodniczy odebrał. Cały wysiłek sterroryzowanych był skupiony na wymyśleniu jakiegoś sposobu, aby gnojka się pozbyć. No może oprócz lekarza, z głową nabitą pierdołami, który jeden jedyny raz spróbował w jawnej konfrontacji odwołać się do sprawiedliwości. Rzezimieszek zabrał mu wtedy połowę żarcia, dał w mordę, przystawił spluwę do głowy i kazał sobie podziękować.

Do tego momentu Miasto ślepców jest filmem znakomitym. Mówi coś bardzo ważnego i robi to doskonale, podsuwając nam scenki, kap, kap, jedna po drugiej i jedna lepsza od drugiej. Fabuła w tej części jest uboga i taka ma być, komentarza nie ma praktycznie żadnego. Mamy do czynienia z arcydziełem małych form splecionych i zorganizowanych według jednego klucza, oświetlających główną ideę ze wszystkich możliwych perspektyw. I wszystko gra aż do chwili uśmiercenia samozwańczego tyrana, gdy okazuje się, że nikt już nie pilnuje getta, bo cały świat oślepł i można wyjść na 'wolność'. I właśnie o tę 'wolność' mi chodzi, o tę nieuprawnioną sugestię, że w momencie ucieczki, coś się dla tych ludzi zmieniło. Nie wiem, jak to jest opisane w książce, ale w filmie ten przeskok ze stanu niewoli do stanu wolności jest kompletnie niewiarygodny i nie do obrony. Co do zasady nic się dla tych ludzi nie zmienia, oprócz powierzchni terenu, po którym się poruszają. Na wolności tak samo nic nie widzą, tak samo ktoś w każdej chwili może ich zabić, tak samo są bezbronni, z tą tylko różnicą, że żarcia już nikt nie dostarcza pod nos, tylko samemu trzeba je gdzieś zdobyć.

Dzięki żonie lekarza udaje im się znaleźć trochę frykasów w zdewastowanym supermarkecie, odnajdują swój dom i urządzają wspaniała kolację ze świecami i lampką szampana celebrując zwycięstwo wolności nad niewolą.

I to jest właśnie bez sensu. Jakby sam reżyser nie rozumiał, jaka wagę miało to, co wcześniej nam pokazał; jakby sam nie pojął metafory, którą z takim talentem stworzył. Trzeba przeczytać książkę, bo aż trudno w to uwierzyć. Może tam będzie jakieś wyjaśnienie.

niedziela, 11 lipca 2010

Redacted



Redacted, Brian De Palma, 2007


Wielka szkoda, że przy okazji, równie wielkiego co równie niezasłużonego, sukcesu Hurt Locker'a, jakoś nikt nie wspomina (przynajmniej ja czegoś takiego nie słyszałem), że Oscarowe dzieło pani Bigelow wyrasta z Redacted De Palmy. Zresztą 'wyrasta' to niepotrzebny eufemizm - Hurt Locker to sprytnie przebrany w formę zdecydowanej 'moralnej odpowiedzi', zwykły plagiat, który bezczelnie twierdzi, że jest lepszy od oryginału, ponieważ mówi prawdę o 'misji pokojowej' w Iraku, a Redacted kłamie i manipuluje.

Nie twierdzę, że De Palma pokazuje jakąś prawdę. Ale dzięki bezkompromisowości Redacted doskonale widać, jak dokładnie przemyślanym filmem, z wygładzonymi krawędziami, z okiem i uchem na pulsie opinii publicznej, jest Hurt Locker. Cały wysiłek, wszystkie pomysły i środki służą temu, aby stworzyć pozory obiektywnej narracji - aby w filmie były i brud, i okrucieństwo, i strach, i małość i wszystkie możliwe ludzkie słabości. A wszystko to po to, aby zawrzeć w fabule wyraźną nutę prawdziwego, acz trudnego, bohaterstwa. Nikt nie ukrywa, jak naprawdę wygląda wojna, nikt nie zamierza pomijać jakichś niewygodnych szczegółów, które nie pasują do wyidealizowanego obrazu amerykańskiego żołnierza, ale z drugiej strony nikt nie zamierza odbierać mu zasług, które są przecież bezdyskusyjne. Pozornie chropawy i nieefektowny Hurt Locker, aspirujący wręcz do kina artystycznego, dziwnym trafem idzie dokładnie po linii amerykańskiej publiki, która nie życzy sobie, aby ktoś im mówił, że brzydko się bawią.

Tam, gdzie pod powierzchnią zdarzeń Bigelow widzi jakieś drugie dno, widzi jakiś sens, widzi jakiś dramatyczny patriotyzm, De Palma widzi tylko to, co widzi i wychodzi mu, że sensu w tym nie ma żadnego - w każdym razie takiego, że ktoś tu komuś robi dobrze, a cała reszta to wióry, które przy okazji lecą.

De Palma przede wszystkim nie widzi żadnego wroga, z którym dałoby się walczyć; o ile u Bigelow żołnierze rozbrajają jakieś bomby, ktoś do nich strzela, wdają się w jakąś mini - bitwę, o tyle u De Palmy jedynym przeciwnikiem Amerykanów jest surrealistyczny absurd całej scenerii. W genialnych, statycznych panoramach przeplatających kolejne etapy fabuły, oglądamy obrazki jak z obcej planety. Obładowani sprzętem, okuci w najnowocześniejsze uniformy, uzbrojeni jak James Bond żołnierze wyglądają jak kosmonauci, którzy przybyli właśnie na jakiś obcy ląd i zamiast spodziewanych wielkich, zionących ogniem bestii zobaczyli trochę niezdarne i sumie sympatyczne krasnoludki łażące wte i wewte bez żadnego celu. Na 'punkcie kontrolnym', który do końca nie wiadomo, dlaczego został postawiony akurat w tym miejscu a nie innym, zresztą - w ogóle nie wiadomo, po co on komu, długimi godzinami nie dzieje się zupełnie nic. To znaczy - nie dzieje się nic, co nadawałoby sens sterczeniu w pełnym rynsztunku na takiej spiekocie. Chłopcy grają w piłkę, jakiś pastuch prowadzi stado kóz, dziewczynki idą do szkoły. Tylko raz na jakiś czas przejedzie samochód, który trzeba będzie przeszukać.

I to wszystko, oto cała wojna. Nie ma żadnego frontu, żadnych bitew, wrogiej armii, nie ma przodów wroga ani tyłów wroga. Jeden punkt kontrolny kontrolujący coś-nie-wiadomo-po-co, kilku sfrustrowanych i znudzonych żołnierzy, w tym jeden niespełniony filmowiec, dwóch psychopatów, sierżant służbista, który jako jedyny wierzy, że toczy się właśnie straszliwa wojna, jeden porządny chłop i jeden intelektualista (bo czyta książki).

Niemniej, pomimo całego absurdu tej, miejscami niemal komicznej, scenerii, Jankesi są na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych jakąś władzą, a skoro są władzą, to żeby nikt sobie nie pomyślał, że żadną władzą nie są, wprowadzają na swojej ziemi swoje prawa. Wjazd i wyjazd z punktu kontrolnego podlega ścisłej procedurze, do której każdy ma obowiązek się stosować. O zasadach tam panujących informują porozstawiane wszędzie tablice, których połowa Irakijczyków nie jest w stanie przeczytać, ponieważ są analfabetami. Pewnego dnia jeden z nich przejeżdża na dużej szybkości 'linię śmierci' wioząc ciężarną siostrę do szpitala. Amerykanie zabijają kobietę wraz z dzieckiem, tłumacząc się , że kierowca zignorował ich polecenia (które, jak się później okazało, po prostu błędnie zinterpretował). W ramach odwetu 'terroryści' podrzucają w okolice posterunku zdezelowany fotel z ukrytą bombą, na który przypadkiem siada sierżant i ginie z rozerwanym na strzępy tyłkiem, co tylko potwierdza jego tezę o 'straszliwej wojnie'. W ramach kolejnego odwetu dwóch psychopatów, filmowiec i porządny chłop wyruszają na samowolkę do miasta. Psychopaci gwałcą piętnastolatkę i zabijają jej całą rodzinę. 'Terroryści' odpowiadają porwaniem filmowca i, zachowując wszelkie prawidła telewizyjnego szoł, odcinają mu głowę i zamieszczają filmik z egzekucji w internecie. Czyli wojna trwa w najlepsze. Gwałciciele mają się świetnie i mówią, że wszystko, co robią, robią dla Ameryki. Koniec historii.

Powtarzam, nie wiem, która wersja - czy Bigelow, czy De Palmy - jest bliższa prawdy. Całkiem być może, że ta Bigelow, kto wie, może w ludziach jest więcej bohaterstwa, niż nam się z pozoru wydaje. Wiem natomiast, że De Palma jest na pewno ciekawszy (pomijając, że czysto filmowo po prostu dużo lepszy), bo stawia pytania, których Hurt Locker unika jak ognia.

Po pierwsze: próbuje pokazać, co się dzieje z żołnierzem, kiedy nie ma konkretnie zdefiniowanego wroga, gdy nie widzi na przeciwko drugiego żołnierza, który chce go zabić. Teza jest taka, że posiadanie wroga jest naturalną cechą każdego żołnierza i stanowi istotę wojny. Gdy wroga nie ma, albo nie jest w sposób jasny pokazany palcem, taki żołnierz prędzej czy później sam sobie takiego wroga znajdzie, sam sobie stworzy front i sam stoczy bitwę, którą sam wcześniej sprowokuje. Gdy nie będzie miał pod ręką wrogiej armii, wypowie wojnę wrogim cywilom, których uzna za 'terrorystów'.

I po drugie: De Palma pyta, jaką rolę w tym wszystkim odgrywają media i czy to przypadkiem właśnie nie dzięki 'niezależnym mediom' takie awantury są w ogóle możliwe. Bo chyba tylko gigantyczna wojna propagandowa jest w stanie przekonać miliony, że Ameryka rzeczywiście walczy w Iraku o Pokój i Dobro - czyli o Demokrację i że na dodatek faktycznie ma z kim walczyć.

W ostatniej scenie, kiedy jest już po wszystkim i porządny chłop siedzi ze swoją żoną i przyjaciółmi w knajpie, pada w końcu pytanie - jak naprawdę jest na tej wojnie? Porządny chłop zaczyna dyplomatycznie i spokojnie. Że wojna to nie to, co pokazują w telewizji, że bywa różnie i że jest ciężko. W końcu pęka i opowiada historię o gwałcie, że widział to, nie zareagował, że nie wie, jak będzie z tym żył, że próbował coś później zrobić, ale wszyscy go olali. Płacze jak dziecko a żona patrzy na niego z przerażeniem i ,tak to wygląda, jakimś dziwnym zażenowaniem. Zapada cisza. I nagle odzywa się jeden ze współbiesiadników: "zdrowie bohatera wojennego!". I cała knajpa, która wcześniej wszystkiemu się przysłuchiwała, zaczyna bić brawo.

Czy ci ludzie źle usłyszeli, co opowiadał? Czy dobrze usłyszeli, ale źle zrozumieli? Czy dobrze usłyszeli i dobrze zrozumieli, ale w procesie przyswajania doszło do jakiejś nieoczekiwanej modyfikacji przekazu?

Jeśli to opcja nr 3, to ta ostatnia scena kasuje cały Matrix. W Redacted człowiek sam siebie gwałci - patrzy na prawdziwy świat, słucha prawdziwych ludzi, ale cały przekaz przechodzi w mózgu przez jakiś niewidzialny filtr, który nie wiadomo kto i nie wiadomo kiedy założył. I to, co w końcu się w tym mózgu odkłada, nie ma nic wspólnego z tym, co oczy zobaczyły i uszy usłyszały.