niedziela, 11 lipca 2010

Redacted



Redacted, Brian De Palma, 2007


Wielka szkoda, że przy okazji, równie wielkiego co równie niezasłużonego, sukcesu Hurt Locker'a, jakoś nikt nie wspomina (przynajmniej ja czegoś takiego nie słyszałem), że Oscarowe dzieło pani Bigelow wyrasta z Redacted De Palmy. Zresztą 'wyrasta' to niepotrzebny eufemizm - Hurt Locker to sprytnie przebrany w formę zdecydowanej 'moralnej odpowiedzi', zwykły plagiat, który bezczelnie twierdzi, że jest lepszy od oryginału, ponieważ mówi prawdę o 'misji pokojowej' w Iraku, a Redacted kłamie i manipuluje.

Nie twierdzę, że De Palma pokazuje jakąś prawdę. Ale dzięki bezkompromisowości Redacted doskonale widać, jak dokładnie przemyślanym filmem, z wygładzonymi krawędziami, z okiem i uchem na pulsie opinii publicznej, jest Hurt Locker. Cały wysiłek, wszystkie pomysły i środki służą temu, aby stworzyć pozory obiektywnej narracji - aby w filmie były i brud, i okrucieństwo, i strach, i małość i wszystkie możliwe ludzkie słabości. A wszystko to po to, aby zawrzeć w fabule wyraźną nutę prawdziwego, acz trudnego, bohaterstwa. Nikt nie ukrywa, jak naprawdę wygląda wojna, nikt nie zamierza pomijać jakichś niewygodnych szczegółów, które nie pasują do wyidealizowanego obrazu amerykańskiego żołnierza, ale z drugiej strony nikt nie zamierza odbierać mu zasług, które są przecież bezdyskusyjne. Pozornie chropawy i nieefektowny Hurt Locker, aspirujący wręcz do kina artystycznego, dziwnym trafem idzie dokładnie po linii amerykańskiej publiki, która nie życzy sobie, aby ktoś im mówił, że brzydko się bawią.

Tam, gdzie pod powierzchnią zdarzeń Bigelow widzi jakieś drugie dno, widzi jakiś sens, widzi jakiś dramatyczny patriotyzm, De Palma widzi tylko to, co widzi i wychodzi mu, że sensu w tym nie ma żadnego - w każdym razie takiego, że ktoś tu komuś robi dobrze, a cała reszta to wióry, które przy okazji lecą.

De Palma przede wszystkim nie widzi żadnego wroga, z którym dałoby się walczyć; o ile u Bigelow żołnierze rozbrajają jakieś bomby, ktoś do nich strzela, wdają się w jakąś mini - bitwę, o tyle u De Palmy jedynym przeciwnikiem Amerykanów jest surrealistyczny absurd całej scenerii. W genialnych, statycznych panoramach przeplatających kolejne etapy fabuły, oglądamy obrazki jak z obcej planety. Obładowani sprzętem, okuci w najnowocześniejsze uniformy, uzbrojeni jak James Bond żołnierze wyglądają jak kosmonauci, którzy przybyli właśnie na jakiś obcy ląd i zamiast spodziewanych wielkich, zionących ogniem bestii zobaczyli trochę niezdarne i sumie sympatyczne krasnoludki łażące wte i wewte bez żadnego celu. Na 'punkcie kontrolnym', który do końca nie wiadomo, dlaczego został postawiony akurat w tym miejscu a nie innym, zresztą - w ogóle nie wiadomo, po co on komu, długimi godzinami nie dzieje się zupełnie nic. To znaczy - nie dzieje się nic, co nadawałoby sens sterczeniu w pełnym rynsztunku na takiej spiekocie. Chłopcy grają w piłkę, jakiś pastuch prowadzi stado kóz, dziewczynki idą do szkoły. Tylko raz na jakiś czas przejedzie samochód, który trzeba będzie przeszukać.

I to wszystko, oto cała wojna. Nie ma żadnego frontu, żadnych bitew, wrogiej armii, nie ma przodów wroga ani tyłów wroga. Jeden punkt kontrolny kontrolujący coś-nie-wiadomo-po-co, kilku sfrustrowanych i znudzonych żołnierzy, w tym jeden niespełniony filmowiec, dwóch psychopatów, sierżant służbista, który jako jedyny wierzy, że toczy się właśnie straszliwa wojna, jeden porządny chłop i jeden intelektualista (bo czyta książki).

Niemniej, pomimo całego absurdu tej, miejscami niemal komicznej, scenerii, Jankesi są na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych jakąś władzą, a skoro są władzą, to żeby nikt sobie nie pomyślał, że żadną władzą nie są, wprowadzają na swojej ziemi swoje prawa. Wjazd i wyjazd z punktu kontrolnego podlega ścisłej procedurze, do której każdy ma obowiązek się stosować. O zasadach tam panujących informują porozstawiane wszędzie tablice, których połowa Irakijczyków nie jest w stanie przeczytać, ponieważ są analfabetami. Pewnego dnia jeden z nich przejeżdża na dużej szybkości 'linię śmierci' wioząc ciężarną siostrę do szpitala. Amerykanie zabijają kobietę wraz z dzieckiem, tłumacząc się , że kierowca zignorował ich polecenia (które, jak się później okazało, po prostu błędnie zinterpretował). W ramach odwetu 'terroryści' podrzucają w okolice posterunku zdezelowany fotel z ukrytą bombą, na który przypadkiem siada sierżant i ginie z rozerwanym na strzępy tyłkiem, co tylko potwierdza jego tezę o 'straszliwej wojnie'. W ramach kolejnego odwetu dwóch psychopatów, filmowiec i porządny chłop wyruszają na samowolkę do miasta. Psychopaci gwałcą piętnastolatkę i zabijają jej całą rodzinę. 'Terroryści' odpowiadają porwaniem filmowca i, zachowując wszelkie prawidła telewizyjnego szoł, odcinają mu głowę i zamieszczają filmik z egzekucji w internecie. Czyli wojna trwa w najlepsze. Gwałciciele mają się świetnie i mówią, że wszystko, co robią, robią dla Ameryki. Koniec historii.

Powtarzam, nie wiem, która wersja - czy Bigelow, czy De Palmy - jest bliższa prawdy. Całkiem być może, że ta Bigelow, kto wie, może w ludziach jest więcej bohaterstwa, niż nam się z pozoru wydaje. Wiem natomiast, że De Palma jest na pewno ciekawszy (pomijając, że czysto filmowo po prostu dużo lepszy), bo stawia pytania, których Hurt Locker unika jak ognia.

Po pierwsze: próbuje pokazać, co się dzieje z żołnierzem, kiedy nie ma konkretnie zdefiniowanego wroga, gdy nie widzi na przeciwko drugiego żołnierza, który chce go zabić. Teza jest taka, że posiadanie wroga jest naturalną cechą każdego żołnierza i stanowi istotę wojny. Gdy wroga nie ma, albo nie jest w sposób jasny pokazany palcem, taki żołnierz prędzej czy później sam sobie takiego wroga znajdzie, sam sobie stworzy front i sam stoczy bitwę, którą sam wcześniej sprowokuje. Gdy nie będzie miał pod ręką wrogiej armii, wypowie wojnę wrogim cywilom, których uzna za 'terrorystów'.

I po drugie: De Palma pyta, jaką rolę w tym wszystkim odgrywają media i czy to przypadkiem właśnie nie dzięki 'niezależnym mediom' takie awantury są w ogóle możliwe. Bo chyba tylko gigantyczna wojna propagandowa jest w stanie przekonać miliony, że Ameryka rzeczywiście walczy w Iraku o Pokój i Dobro - czyli o Demokrację i że na dodatek faktycznie ma z kim walczyć.

W ostatniej scenie, kiedy jest już po wszystkim i porządny chłop siedzi ze swoją żoną i przyjaciółmi w knajpie, pada w końcu pytanie - jak naprawdę jest na tej wojnie? Porządny chłop zaczyna dyplomatycznie i spokojnie. Że wojna to nie to, co pokazują w telewizji, że bywa różnie i że jest ciężko. W końcu pęka i opowiada historię o gwałcie, że widział to, nie zareagował, że nie wie, jak będzie z tym żył, że próbował coś później zrobić, ale wszyscy go olali. Płacze jak dziecko a żona patrzy na niego z przerażeniem i ,tak to wygląda, jakimś dziwnym zażenowaniem. Zapada cisza. I nagle odzywa się jeden ze współbiesiadników: "zdrowie bohatera wojennego!". I cała knajpa, która wcześniej wszystkiemu się przysłuchiwała, zaczyna bić brawo.

Czy ci ludzie źle usłyszeli, co opowiadał? Czy dobrze usłyszeli, ale źle zrozumieli? Czy dobrze usłyszeli i dobrze zrozumieli, ale w procesie przyswajania doszło do jakiejś nieoczekiwanej modyfikacji przekazu?

Jeśli to opcja nr 3, to ta ostatnia scena kasuje cały Matrix. W Redacted człowiek sam siebie gwałci - patrzy na prawdziwy świat, słucha prawdziwych ludzi, ale cały przekaz przechodzi w mózgu przez jakiś niewidzialny filtr, który nie wiadomo kto i nie wiadomo kiedy założył. I to, co w końcu się w tym mózgu odkłada, nie ma nic wspólnego z tym, co oczy zobaczyły i uszy usłyszały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz