sobota, 15 maja 2010

Faithless - The Dance

Faithless - The Dance, 2010



Czas najwyższy rozliczyć się w swoim życiu z różnymi mrocznymi tajemnicami, które coraz trudniej przed otoczeniem ukryć. Lepiej się samemu przyznać, niż zostać zdemaskowanym, wiadomo. Pierwsza z nich to taka, że - owszem, a jakże - oglądam gówniane filmy. Ostatnio namówiłem żonę, aby kupiła (dla córki, ma się rozumieć) "Avatara", a następnie od razu go obejrzałem. Masakra wszechczasów, że też ludziom nie wstyd kręcić czegoś takiego i potem pokazywać innym. Jak to kiedyś pięknie ujął Salinger: "co za szmira - oczu nie mogłem oderwać".

Druga tajemnica, której jako zdeklarowany prawicowiec za żadne skarby nie powinienem wyjawiać, to fakt, że uwielbiam house, tj. muzykę klubową. Wiem, wiem... nie ma nic lepszego niż folklor kurpiowski, albo od biedy - poczciwa rockowa gitara. Ale cóż poradzę? Lubię te elektroniczne dźwięki i już. Lubię też inne dźwięki, ale dźwięki elektroniczne najbardziej. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi w Anglii, którą odwiedziłem przejazdem, w dość ...hmm... specyficznym okresie mojego życia, gdy szybko się pracowało, szybko odpoczywało i szybko bawiło. Myślałem, że może jak się w końcu ustatkuję, to mi przejdzie. Ustatkowałem się, wiele rzeczy mi przeszło, ale ta jedna nie - cały czas siedzę w tej muzyce. I już mi to nie minie.



Faithless nagrało płytę, która wspaniale trafia w gusta podstarzałego fana ich muzyki, kieruje się bowiem złotą zasadą inżyniera Mamonia, że podobają nam się tylko te piosenki, które już żeśmy słyszeli. Faithless wykorzystuje w "The Dance" wszystkie swoje sprawdzone patenty na bazie nowych melodyjek i oprawiając je w nowe aranżacje. Nie ma tu nic nowego, właściwe każdy numer da się opisać odnosząc go do czegoś, co Faithless nagrali w przeszłości. No i bardzo dobrze, zawsze ceniłem sobie coś takiego i zawsze namawiałem do tego innych - aby robili tylko to, co potrafią robić najlepiej. Faithless najlepiej potrafią grać wyrafinowany, ale momentami dość ostry house, ze świetną melodią i lekkim trance'owym klimatem. Potrafią zaskoczyć, ale z 'zaskakiwania' nie robią sobie sposobu na tworzenie muzyki. Nie wiem, czy w tej chwili, po tym jak zamilknęli Chicane i Leftfield, Prodigy i Chemiczni Bracia poszli w jakiś dziwaczny eksperyment a Fatboy Slim gra już właściwe tylko covery, nie są przypadkiem numerem jeden na scenie klubowej.

Płyta jest doskonała, dzieło właściwie skończone i zamknięte.

Zaczyna się z przytupem, od hiciora, który opanuje kluby przez następny rok. "Not Going Home", w którym maczał palce najlepszy moim zdaniem Dj na świecie - Pete Tong, kontynuuje tradycję "Insomii" czyli numerów granych na jednym oddechu, z doskonałym beatem, który eskaluje na koniec w czadową spiralę coraz szybszego rytmu i gdybym był 20 lat młodszy i ważył jakieś 20 kilo mniej, to kończyłbym słuchanie go z nogami na suficie.

A dalej jest już tylko lepiej. Z numerów siarczystych mamy jeszcze "Feel me", bezpretensjonalny w swoim tytule "Tweak Your Nipple" i wybuchowy "Sun To Me", które są przeznaczone wyłącznie do tego, aby bezwstydnie wytarzać się na parkiecie, najlepiej z fajką w zębach.

Z rzeczy spokojnych zwracają uwagę dwie piosenki. Zaskakująco jak na nich eksperymentalny, ciekawie zmiksowany w stylu reggae, "Crazy Bal'heads" i "Flyin Hi", który próbuje dorównać jednemu z najbardziej genialnych utworów w historii Faithless - hipnotycznemu, chilloutowemu "Sunday 8pm". Oczywiście nie dorównuje, ale też jest bardzo dobrze.

Ale najwięcej radości dają numery, w których gościnnie użyczają głosu ludzie, którzy teoretycznie w ogóle nie pasują do tego rodzaju muzyki. Trudno doprawdy pojąć, jak oni to robią, jakim cudem potrafią wpleść coś tak kontrastującego z ich naturalnym środowiskiem muzycznym, że na koniec wszystko się zazębia i brzmi tak, że włosy stają dęba na rękach. W "Comin Around" przyplątał się na ten przykład australijski dziwak Dougy Mandagi, który na co dzień gra sobie alternatywnego rocka i słucha hinduskiego jęczenia, a tutaj wydobywa z siebie tak autentyczny liryzm, że szczęka opada. W "Love Is My Condition" pojawia się ni stąd ni zowąd klasyczna śpiewaczka Mia Maestro i daje takiego czadu, jakby całe życie nagrywała z Maxi Jazzem.

Ale najwspanialsza na tej płycie jest Dido. Słyszymy ją w dwóch piosenkach, a to, co wyprawia w "North Star", jest doskonałością, której nie sposób oddać słowami. Najbardziej karkołomna kombinacja znowu okazuje się najlepsza. Pamiętacie "One Step Too Far"? No to "North Star" jest o dwie klasy wyżej. Jechałem z nią na repeacie przez jakieś pięć godzin, bo mój trzyletni diabełek nie życzył sobie, abym puszczał cokolwiek innego.

Nie wiem, czy to dobra rekomendacja dla wyrobionego muzycznie, wybrednego słuchacza, ale dla mnie - najlepsza.

7 komentarzy:

  1. "Nie ma tu nic nowego, właściwe każdy numer da się opisać odnosząc go do czegoś, co Faithless nagrali w przeszłości."

    To troche jak ACDC, oni też grają wciąż to samo. No ale to jest ACDC a nie jakiś hałs. Jeeezu, Timmy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiedziałem, że ktoś przyjdzie i się nade mną pochyli. Brakuje tylko stvorka, który dyskretnie uroniłby łzę nad moim upadkiem. :D

    Grzech jest tym większy, że ja ACDC znam i to w całości. A swoją przygodę z muzyką zaczynałem od punk rocka. Nie mam więc wymówki, że nie słucham czegoś dobrego, bo nie wiem, co dobre.

    Wybaczcie koledzy!

    Timmy

    PS. Kocham Kombi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Timmy,

    he he, z muzą jak z miłością, tego się nie wybiera. Furkną hormony, warknie śmigło i człowiek leci, czy chce czy nie. Dziwne tylko, że ty lecisz akurat w jakimś takim kierunku... słodki Jezu!

    ;)

    Ale spoko luz, idę zaraz pokomentować te filmy, coś je porecenzował.

    Pozdro

    P.S. jak sie u ciebie dodaje komentarze, to blogspot chce, zeby takie hasełko wpisywać jednorazowe, literki takie. Weźże to wywal, bo tylko wkurza a nie chroni przed niczym.

    P.S.S. dostałem sygnał wstępny odnośnie tej operacji mojej, że być może pierwszy tydzień czerwca, o ile faktycznie ktośtamktośtam wypadnie z kolejki. A szykuje się na wypadnięcie. No i tak sobie pomyślałem, że do tego Olsztyna bym mogł zjechać z dzień wcześniej a to już rzut beretem od ciebie i można by się spiknąć i zakolegować z jakąś flaszką, hę? Wiesz, trzeba się pożegnać, bo jakby coś miało pojść nie tak, to trochę kicha tak bez ostatniego "siup!".

    OdpowiedzUsuń
  4. Najważniejsze jest to:

    "Wiem, wiem... nie ma nic lepszego niż folklor kurpiowski, albo od biedy - poczciwa rockowa gitara."

    Bo i z folklorem i z gitarą trafiłeś w dychę :-)

    Ps. Jak się, moi mili koledzy, spikniecie na tę flaszkę, to jedną kolejkę proszę za mnie wypić.

    pozdro,
    (już teraz chyba tylko) bumelant

    OdpowiedzUsuń
  5. "To All New Arrivals" to ostatnia płyta electronic(to nie był taki house do końca), która mi fajnie wpadła w ucho(mojej córce też:)-aranże-rewelka , a w sumie wysłuchałem tego sporo, bo i sporo moich znajomych słucha/słuchało tych nut i to od przełomu lat 80/90 kiedy otworzył się Berlin Zach. -mnóstwo tej muzy(i nie tylko muzy) wtedy trafiło pod polskie strzechy z "Kreuzberga" i się densowało do rana z mokrym nosem i oczami w (strobo)słup.
    To se ne vrati.

    OdpowiedzUsuń
  6. Stary Tangerine rządzi, ten z lat '70, a solowo np. taka płytka Froesego "It would be like Samoa", miód malina:)
    pozdro (marlowe)

    OdpowiedzUsuń
  7. Druga tajemnica, której jako zdeklarowany prawicowiec za żadne skarby nie powinienem wyjawiać, to fakt, że uwielbiam house, tj. muzykę klubową. Wiem, wiem... nie ma nic lepszego niż folklor kurpiowski, albo od biedy - poczciwa rockowa gitara. Ale cóż poradzę? Lubię te elektroniczne dźwięki i już. Lubię też inne dźwięki, ale dźwięki elektroniczne najbardziej. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi w Anglii, którą odwiedziłem przejazdem, w dość ...hmm... specyficznym okresie mojego życia, gdy szybko się pracowało, szybko odpoczywało i szybko bawiło. Myślałem, że może jak się w końcu ustatkuję, to mi przejdzie. Ustatkowałem się, wiele rzeczy mi przeszło, ale ta jedna nie - cały czas siedzę w tej muzyce. I już mi to nie minie.

    OdpowiedzUsuń