Wyspa tajemnic (Shutter Island), Martin Scorsese, 2010
"Wyspa tajemnic" to kino wagi ciężkiej, więc jeśli ktoś jeszcze tego filmu nie widział, niech nie zwleka i pędzi do kina, no i przede wszystkim niech nie czyta tej recenzji, bo zdradzę w niej rozwiązanie zagadki, ale w tym przypadku inaczej się nie da. Zagadka "Wyspy tajemnic" jest integralną częścią całej wymowy filmu i nie da się napisać, o co w nim chodzi bez ujawnienia tego, co się w nim naprawdę dzieje.
Stary Mistrz Scorsese wykorzystuje na poziomie fabuły sprawdzony patent z chociażby "Szóstego zmysłu" tj. sugeruje widzowi obiektywną narrację, gdy tak naprawdę opowiada historię oczami jednego z bohaterów, który nie ma najmniejszego pojęcia, co się dookoła niego dzieje biorąc swoje złudzenia za rzeczywistość. Scorsese ulepsza ten patent stosując metodę 'podwójnej traumy' - usypia naszą czujność nie ukrywając wcale, że jego bohater nie jest zbyt normalny, z czego zresztą Teddy sam doskonale zdaje sobie sprawę, dopiero na końcu ujawniając, że owa trauma jest li tylko częścią traumy większej. Myślimy, tak jak nasz bohater, że jego oczywiste problemy psychiczne wyczerpują się w makabrycznych, destrukcyjnych, dręczących wspomnieniach, z czasów wojny, podczas gdy stanowią zaledwie wstęp do jego prawdziwej choroby.
Teddy, jak nam się wydaje, jest detektywem, który wyrusza na ponurą wyspę zamienioną w szpital psychiatryczny o, niepokojąco nieadekwatnym wobec rzeczywistego zagrożenia, zaostrzonym rygorze, aby odnaleźć jedną z pacjentek, która po prostu zniknęła ze swojej celi. Detektyw szybko przekonuje się, że coś w tym miejscu jest nie tak, że dzieją się tu jakieś dziwne rzeczy, które personel szpitala, wyposażony w kompetencje, których niczym nie można wytłumaczyć, jawnie przed nim ukrywa. Trochę się najpierw szamocze, trochę protestuje, by w końcu zacząć swoje prywatne śledztwo zwiedzając miejsca i rozmawiając z ludźmi, do których formalnie nie powinien mieć żadnego dostępu.
Teddy, jak się później okazuje, najzupełniej słusznie dochodzi do wniosku, że stoi u progu ujawnienia jakiegoś gigantycznego spisku, w którym biorą udział i lekarze, i strażnicy i wreszcie - sami pacjenci, sterroryzowani groźbą 'zniknięcia', tak samo jak kobieta, której poszukuje. Gdy w końcu ją odnajduje, całą i zdrową, w podejrzanie sprzyjających okolicznościach, jakby dosłownie spadła mu z nieba, uświadamia sobie, że to, co się wydarzyło w związku z jej tajemniczym zniknięciem, jest czubkiem góry lodowej, jest wystającą ze swetra nitką, którą wyciągnął na tyle, że spruł już połowę tego swetra i to, co zobaczył pod jego powierzchnią, jest na tyle przerażające, iż pewnie będzie musiał tutaj zginąć, bo nikt nie pozwoli mu wrócić do normalnego świata, aby sobie po prostu opowiedział, co zastał na tej przeklętej wyspie.
Dotarło do niego, że trauma wojny, wbrew temu co się oficjalnie mówi i co się oficjalnie potępia, nigdy się nie skończyła. Zmieniła się tylko jej forma. Nikt już nie zabija ludzi otwarcie, nikt wprost nie mówi, że ma do tego prawo, niemniej proceder trwa w najlepsze, z tą różnicą, że sprytnie zakamuflowany. Teddy widział ludzką śmierć i ludzkie upodlenie na skalę, na tamte czasy, niewyobrażalną. Wyzwalał Dachau i w jego na w pół obłąkańczych, ciągle powracających wizjach opowiadał nam, że na coś takiego nie ma odpowiedniej kary. Patrzył w oczy umierającemu komendantowi obozu, który próbował się zabić strzałem w głowę i który niestety nie trafił tam, gdzie było trzeba i leżał sobie z dziurą w rozszarpanym policzku. Teddy pozwolił mu umrzeć w potwornym cierpieniu, charczącemu jak zarzynane prosię, poczekał aż się wykrwawi i nawet nie drgnęła mu powieka. Potem wyszedł na plac i zobaczył stosy wychudzonych, zamarzniętych trupów wysypujących się z niedomkniętych wagonów. Zatrzymał wzrok na ślicznej dziewczynce, która skonała na rękach swojej matki a następnie ustawił pod mur wszystkich strażników i z kilkoma nie mniej przerażonymi żołnierzami dokonał egzekucji - szybkiej, okrutnej i pełniej nienawiści.
I teraz nasz Teddy, stojąc twarzą w twarz z zaginioną kobietą, dochodzi do wniosku, że jego najczarniejsze przypuszczenia, właśnie się sprawdzają. Raz wyważonych z futryną drzwi nie da się wstawić z powrotem. Gdy człowiek raz zmieni się w bestię, pozostanie już nią na zawsze. Gdy w końcu wymyśli totalitaryzm, gdy zasmakuje w traktowaniu drugiego człowieka jak zwierzę bez duszy i godności, to już się z tej drogi nie cofnie. Za dobrze być katem, aby z tego dobrowolnie zrezygnować. Co najwyżej zmodyfikuje swój image z obrzydliwej gęby krwawego rzeźnika na pracującego dla dobra ludzkości naukowca. Nie będzie gazował Żydów, tylko torturował 'naukowymi eksperymentami' wykolejeńców, bandytów i wariatów. Nie pozwoli im umrzeć jak prawdziwym ludziom, jeśli swoimi zbrodniami na to zasługują, ale użyje ich, właśnie - UŻYJE, jako nawóz pod uprawę lepszego społeczeństwa. Zredukuje ich do poziomu bydląt, które nawet nie zasługują na karę.
Teddy nie zdaje nawet sobie sprawy, jak blisko jest prawdy będąc w całkowitym błędzie. Bo oczywiście nie ma żadnego śledztwa i Teddy nie jest żadnym detektywem. Jest pacjentem tego szpitala, najgroźniejszym i najbardziej nieprzewidywalnym, który od lat udaje kogoś innego nie mogąc pogodzić się ze zbrodnią, którą popełnił. Całe śledztwo, które 'prowadzi', to zaaranżowane przez jego lekarzy przedstawienie, ostatnia szansa, aby Teddy wreszcie zaakceptował fakt, że zabił własną żonę. Fakt, który skutecznie wypiera ze swojej pamięci. Bo jeśli tego nie zrobi, to lekarze z bólem serca będą musieli zrobić z niego warzywko, gdyż jest po prostu zbyt niebezpieczny dla otoczenia w swoim szaleństwie. Jeśli się ocknie, nic mu nie się nie stanie. Będzie sobie żył wśród innych czubków, próbując, jak już dotrze do niego prawda, po prostu się z nią pogodzić.
Tak, Teddy zabił swoją żonę. Pewnego dnia wrócił z pracy i zobaczył, że jego ukochana - również niezbyt zrównoważona psychicznie - utopiła w jeziorze trójkę ich dzieci. Teddy płacząc wziął ją w ramiona, pocałował a następnie strzelił jej w brzuch. Po raz drugi w życiu uznał, że są na tym świecie uczynki, których sprawcy zasługują - bez względu na wszystko - tylko na śmierć. I znając świat obawiał się, że ta zbrodnia może zostać nieukarana. Bo Teddy nienawidził tego 'świata po traumie', gdzie granice między dobrem a złem, winą a niewinnością, kara i nagrodą zostały zatarte na wieki. I cała ludzkość jest jedną wielką ofiarą jakiegoś trudno definiowalnego zła. Teddy chciał, aby wbrew temu, co się stało i czego był świadkiem, ludzie dalej zachowywali się jak ludzie, z całym bagażem odpowiedzialności, która za tym stoi.
W ostatniej scenie, gdy wszystko ma się zdecydować, czy Teddy ma wieść sympatyczne i bezproblemowe życie pensjonariusza szpitala psychiatrycznego, czy niestety zostanie poddany lobotomii; gdy pada w końcu TO pytanie, Teddy odpowiada tak, jakby kuracja detektywistyczna nic nie dała, choć jeszcze dzień wcześniej wydawało się, że wreszcie coś do niego dotarło. Teddy wstaje i rusza w kierunku uzbrojonych strażników mając doprowadzić go na 'zabieg'. Przystaje na chwilę i mówi do jednego z lekarzy:
"Jak myślisz, co byłoby gorsze - żyć jako potwór, czy umrzeć jak normalny człowiek?".
Tak jakby nie chciał nauczyć się żyć ze zbrodnią, której się dopuścił. Tak jakby wcale nie miał zamiaru sobie wybaczyć, tak jakby nie chciał, aby ktokolwiek mu wybaczył. Nie chciał uniknąć kary, bo właśnie kara, to że na karę zasługujemy, czyni nas naprawdę ludźmi. Bo jak jest kara, to jest i nagroda. Jest i dobro i zło. Bo prawdziwy totalitaryzm nie tylko karze i zabija za coś, co na to nie zasługuje, ale również nagradza i wybacza coś, co powinno zostać ukarane. Uwalnia człowieka z kontekstu dobra i zła, i czy w ten sposób odbiera komuś życie czy też je komuś podaruje, nie ma już większego znaczenia.