Bridges of Madison County, Clint Eastwood, 1995
To chyba Cat - Mackiewicz napisał w jakimś eseju, że nikt lepiej nie potrafi dotrzeć do istoty ateizmu jak prawdziwy chrześcijanin, bo tylko prawdziwy chrześcijanin zna wszystkie jego uroki i pokusy. Bo dopiero na tle chrześcijaństwa, w duszy człowieka głęboko wierzącego, ateizm może wydać się naprawdę atrakcyjny. Napisał to, gdy po raz kolejny próbował uporać się z fenomenem Dostojewskiego, którego uważał za geniusza z wrażliwością tak mroczną i piękną zarazem, z talentem tak wielkim i niepokojącym, że aż chwilami bluźnierczym. Cat nie mógł zrozumieć, jak ktoś taki jak Dostojewski, człowiek wręcz opętany ideą Boga i próbujący nawrócić cały świat, potrafił na setkach stron swoich powieści prowadzić fascynujący dialog z gigantami ateizmu, których sam przecież stworzył i którym dał do ręki najlepsze argumenty przeciwko Bogu; argumenty, na które - jak twierdził Cat - prawdziwi ateiści nigdy by nie wpadli. Cat dostrzegał w tym oczywiście intelektualną uczciwość, rozumiał, że Dostojewski chciał pokonać przeciwnika naprawdę wielkiego, który - jeśli był za mały - to należało mu trochę pomóc, ale z drugiej strony domyślał się jakiejś potężnej walki demonów wewnątrz samego Dostojewskiego, ponieważ jego ateiści mieli również pasję, i właśnie ta pasja, i tylko ta pasja, niepokoiła Cata naprawdę.
Piszę o tym wszystkim dlatego, bo dostrzegam tutaj pewną analogię z Eastwoodem i jego
Bridges of Madison County; podkreślam - 'pewną', ponieważ chodzi mi tylko i wyłącznie o metodę 'na Dostojewskiego', czyli obdarzenie oponenta argumentami o takiej sile rażenia, stworzenie sobie z przeciwnika takiego potwora, że gwarancji na jego pokonanie nie ma żadnych. Nie wiadomo, czy po przeczytaniu 'Braci Karamazow' ktoś nie dał się przekonać starszemu z braci i tak samo nie wiadomo, czy po obejrzeniu
Bridges ktoś nie uznał, że cały ten konserwatyzm to jedno wielkie oszustwo, parciany uniform skrojony dla małokalibrowych ludzi o sercach pustych, potrzebach - małych, i życiach pozbawionych głębszego sensu.
Niemniej, teza Eastwooda jest taka - tylko prawdziwy konserwatysta potrafi przeżyć i zrozumieć Wielką Miłość, miłość romantyczną, doskonałą, miłość, która obiecuje cały świat, która jest prawdziwym cudem, czymś na kształt Daru Niebios. Ale potrafi ją przeżyć i zrozumieć po to tylko, aby ją odrzucić, ponieważ człowiek odpowiedzialny, człowiek uczciwy i dobry stanowi nie mniej ni więcej tylko, jak mówi Meryl Streep w scenie rozstania, 'konsekwencję (rezultat) decyzji, które w życiu podjął'.
Przez cały film Eastwood igra z ogniem, i według mojego najgłębszego przekonania, wychodzi z tej niebezpiecznej zabawy zwycięsko. Film jest po prostu świetny, bo prawdziwy i uczciwie wzruszający i jeśli ktoś kochał, to odnajdzie się w nim od pierwszej sekundy, bo nie wyczuje tam ani jednej fałszywej nuty. I jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to - załatwmy to od razu - przyczepiłbym się do niepotrzebnej klamry retrospekcyjnej tj, wprowadzenia do fabuły dodatkowego widza, który w czasie rzeczywistym komentuje na bieżąco to, co wyczytał z pamiętnika Francesci. Tak jakby Clint nie wierzył w jasność przekazu i potrzebował obiektywnego obserwatora, który uświadomi prawdziwym widzom, że ten romans należy 'właściwe zrozumieć'. Niepotrzebnie. Jestem przekonany, że wszyscy rozumieją tę historię tak, jak trzeba.
Film jest świetny również dlatego, że Clint stawia sobie poprzeczkę bardzo wysoko - jako aktorowi i jako reżyserowi, ponieważ burzy z hukiem stereotyp Eastwooda - twardziela, który nie ma w życiu żadnych wątpliwości, a jeśli nawet ma, to i tak się nimi z nami nie podzieli, bo obnoszenie się ze swoimi dylematami jest zajęciem niemęskim, zwłaszcza w świecie, który wymaga od nas spiżowych zasad i szybkiego działania. W
Bridges to Clint (Robert) robi za romantycznego kochanka, artystę - obieżyświata, lekkoducha, który 'nie jest przecież mnichem'. To on wprowadza zamęt. To on próbuje, już na etapie końcowych deklaracji, rozbić rodzinę, to on robi wszystko, aby być szczęśliwym choćby w opozycji do całego świata
Zresztą cała historia jest o dylemacie, o nierozwiązywalnym problemie tj. nierozwiązywalnym w taki sposób, aby wszyscy byli szczęśliwi. To nie jest świat, w którym istnieją bezwzględnie dobre decyzje, gdzie dobro zwycięża kosztem zła; istnieją oczywiście decyzje bezwzględnie słuszne, istnieje coś, co 'należy zrobić', ale przekonania, że dobro zwyciężyło a zło zostało ukarane w
Bridges nie dostaniemy. I jeśli będziemy na końcu płakać (a to mamy jak w banku), to na pewno nie będą to łzy szczęścia i satysfakcji.
Myślę, że Eastwood nie zadowoli swoim filmem żadnej ze skrajności: ani tych, którzy kibicują porywom serca i wolnej miłości (bo żona jednak nie zostawia męża), ani tych ultrakonserwatystów, którzy sam fakt wątpliwości uznają za zdradę rodziny i małżeństwa. Bo Eastwood opisuje Prawdziwą Miłość i jest w tym konsekwentny aż do końca. Od początku buduje jej pomnik, krok po kroku, w znakomitych, prostych scenach, bez patosu, z humorem, z doskonałym wyczuciem języka, idealnie balansując między nieśmiałością, rozterką i wielkim, unikalnym uczuciem.
W
Bridges nie ma żadnej równowagi między obietnicą nowego życia a siermiężną rzeczywistością Iowa. Miłość, która spadła jak grom z jasnego nieba, jest lepsza od tego, co jest, dosłownie we wszystkim. To jest tak, jakby Francesca i Robert urodzili się po raz drugi. Nie ma żadnego konfliktu realnych światów, bo świat zastany jest niczym, nawet nie namiastką, wobec tego, co oboje mogą jeszcze razem przeżyć. Życie Francesci jest płytkie, rutynowe i nudne i, nie ma żadnych wątpliwości, takim już pozostanie. Jej mąż, dzieci, okolica nigdy już się nie zmienią. Francesca jest z tym pogodzona, choć widać od razu, że pod maską tradycyjnej 'housewife', kryje się temperament i możliwości, które wykraczają daleko poza horyzont amerykańskiej prowincji. Ale to nie jest tak, że Robert odnajduje tę słabość, a następnie ją wykorzystuje. Francesca jest pogodzona ze swoim losem, jest doświadczoną kobietą, która wie, co jest w życiu grane i jakiś sprytny bawidamek nie zawróci jej w głowie. Eastwood dba o to przez cały film, aby nikt nawet przez chwilę nie pomyślał, że to jakieś chwilowe zauroczenie, jakaś wymykająca się spod kontroli słabość, która przeradza się w chorą namiętność. Rzecz w tym, w tym cały sens i istota sprawy, że ta miłość jest prawdziwa.
Francesca rozumie, że w końcu będzie musiała dokonać wyboru, ale rozumie również, że wybór nie dotyczy dwóch różnych światów, z których jeden jest beznadziejny i przewidywalny, a drugi jest rajem na ziemi. Gdyby na tym miał polegać jej wybór, to sprawa byłaby prosta. Francesca wie, ze tak naprawdę musi wybrać między Wartościami, w jakimkolwiek świecie nie byłyby zakotwiczone, a światem, który by te wartości zniszczył. Nie sądzę, aby bała się zdrady, ostracyzmu małomiasteczkowej społeczności, nie sądzę również, aby bała się własnego męża, któremu musiałaby to wszystko powiedzieć w oczy. Myślę, że bała się samej siebie, wiedziała, że nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Odrzuca miłość, zdaje sobie sprawę, że odrzuca coś, co zdarza się tylko raz w życiu, ale jej decyzja nie ma prostego wymiaru czysto międzyludzkiej relacji - przeżyłaby rozpacz swojego męża i szok swoich dzieci, gdyby wiedziała, że robi słusznie. Ale wiedziała, że nie robi.
Do końca życia pozostała 'konsekwencją swoich wcześniejszych wyborów', mimo że beneficjenci jej wyborów nigdy nie potrafili tego docenić. Dopiero na łożu śmierci mąż powiedział jej, jak bardzo ją kochał. Niewykluczone, że uznała to za wystarczającą rekompensatę za to wszystko, czego w życiu nie zrobiła, a mogła zrobić.